Songpan

II

Trek w siodle – dzień I

Wyruszamy z samego rana. Chwilę po śniadaniu konie gotowe do drogi czekają już na nas na głównej drodze w Songpan. Chwila przywitania, szybko jest jednak przerwana okrzykami jednego z przewodników, który daje sygnał, by ruszać. Chętnie dowiedziałabym się czegoś o swoim rumaku, ale panowie nie tracą czasu na ‘zbędne ceregiele’. Oczywiście dostaję najmniejszego konika, szczuplutkiego, skarogniadego wałacha, który potulnie wita się ze mną. Nie kładzie uszu, ani też nie wydaje się niespokojny. Już widzę, że się polubimy. Na imię ma Narat, ale szybko obdarowuję go drugim imieniem Judi, na cześć mojej kochanej Judith, którą z jakiegoś powodu bardzo mi przypomina, pomimo różnicy płci. Nie tylko maść i szkapowatość w postaci wystających żeber, jednak przede wszystkim spokój, żeby nie powiedzieć – brak temperamentu! Po wielu, różnie kończących się jeździeckich przygodach, bardzo cenię sobie konie przewidywalne i opanowane. Pół dzieciństwa spędziłyśmy z moimi przyjaciółkami w Antoniowie, gdzie pewien pan o wielkim sercu wraz ze swoją wspaniałą rodziną, prowadził gospodarstwo i hodowlę koni. Spędzałyśmy tam każdą wolną chwilę. W wakacje pakowałyśmy parę najpotrzebniejszych rzeczy, zupki chińskie i znikałyśmy z domu na kilka dni. Czas się tam zatrzymywał. Jeździliśmy do lasu, graliśmy w podchody w siodłach, a najczęściej po prostu spędzaliśmy czas z końmi na łące lub w stajni. Zawsze znalazło się coś do roboty… Pielęgnacja koni, karmienie czy sprzątanie stajni.
Wspomnienia wracają, gdy konie spokojnym stępem idą przez miasto. Gdy znajdujemy się przy jego obrzeżach, wskakujemy w siodła i ruszamy w stronę pobliskiego wzgórza. Konie obładowane są całym majdanem i trochę martwi mnie fakt, że przed nimi taka wspinaczka pod górę. Zabraliśmy z Pawłem zaledwie po małym plecaku, ale konie dźwigają też cały sprzęt, obozowisko… Właściciele stada oraz nasi przewodnicy, Niszu i Coromte, od czasu do czasu sygnalizują, by zejść z koni i dają im trochę wytchnienia. Obserwuję wszystkie rumaki, ale mimo kolejnego stromego podejścia, na ich ciałach nie ma oznak zmęczenia. Brak plam potu czy zadyszki. Wygląda na to, że są przyzwyczajone do podobnych wędrówek.
U szczytu góry, z jej jednej strony, rozciąga się widok na Songpan.

IMG_7963

IMG_7971Miasto jest dużo większe, niż mi się wcześniej wydawało. Z drugiej strony wzgórza w oddali widać jakąś osadę. Niszu wskazuje ręką w jej stronę i mówi, że nazywa się Rueru. Z dumą przyznaje, że to jego rodzinna wioska i mieszka w niej tylko mniejszość tybetańska, ‘żadnych Chińczyków’. IMG_7986Szybko też okazuje się, że zarówno Niszu jak i jego kolega, Coromte, język chiński znają na zaledwie podstawowym poziomie, a miedzy sobą porozumiewają się w lokalnym dialekcie. Martin, który będąc jeszcze w Pradze poznał trochę język tybetański, uczy nas jego podstaw. Gdy idąc przez wioskę witamy się z jej mieszkańcami, wykrzykując radośnie ‘Aro’ (tutejsze ‘witaj’), reagują dużo serdeczniej niż na ‘Nihao’, które czasem wyrwie się przez przypadek. Miejscowi przyglądają nam się z zaciekawieniem. IMG_7981 Dowiadujemy się, że w lokalnym dialekcie ‘Jak się masz’ to ‘Czo zon dzy!’. ‘Zonta’ to ‘Dziękuję’.

Niszu śmieje się i woła do mnie raz po raz ‘Czo zon dzy pome!’ (‘Jak się masz dziewczyno’). Na co ja odpowiadam ‘Japo Niszu!’ 

IMG_8012Farmerzy pracują w polu. Pewien mężczyzna orze pole na zboczu góry z pomocą dwóch jaków. Silne zwierzęta ciągną za sobą ciężką drewnianą belkę, która przekopuje ziemię, przygotowując ją do zasiewu. Zeskakujemy z koni i idziemy przez wioskę pieszo, pozostawieni w tyle przez kłusujące stadko koni. Przy końcu wsi strumień i polana, przy której konie wypasając się, czekają na nas. Wskakujemy w siodła i dalej spokojnym stępem przemieszczamy się zieloną doliną, wzdłuż strumienia. Przyroda na dobre przebudziła się do życia, choć w wyższych partiach gór widać jeszcze gdzieniegdzie jasnozielone pąki na drzewach. Jest czerwiec, jednak na tej wysokości jest zdecydowanie chłodniej. Spadek temperatury odczuwamy już po paru godzinach spaceru. Martin II, a więc kolega tego poznanego jeszcze w Czengdu, sprawdza aplikację w telefonie i mówi, że jesteśmy na wysokości 3600 metrów. I rzeczywiście, gdy po zejściu z konia wbiegam pod stromą górkę, serce natychmiast zaczyna walić mi jak oszalałe, a oddech staje się płytki i przyspieszony. Zupełnie jak w Himalajach, wysokość daje o sobie znać mniejszą ilością tlenu, jaka dopływa do płuc. Tym bardziej zdumiewa mnie, jak wytrzymałe są tutejsze konie.

IMG_8039Wchodzą pod kolejne strome szczyty, a mój Narat po trzech godzinach marszu wciąż nawet się nie spocił!
Niszu zauważa grzyby rosnące na małej polanie, a po chwili chwali się swoimi zbiorami. Wyglądają trochę jak duże pieczarki… Tutaj nazywają się ‘pohe’.

Mijamy też mieszkańców odosobnionych górskich wiosek, odzianych w tradycyjne granatowo-czerwone stroje. Uśmiechają się do nas, zamieniając przy tym kilka słów z Niszu i Coromte. Spotykamy też na naszej drodze stado jaków oraz koni, które z zaciekawieniem przyglądają się nieznajomym. Zajęte skubaniem trawy, nie wydają się być zaniepokojone naszym towarzystwem. 

P1260195

Gdy docieramy do krzewu, obwieszonego kolorowymi modlitwami tybetańskimi, przypominającego mongolskie obo, Niszu zdejmuje kapelusz i pochyla głowę. W tle po raz pierwszy pojawiają się wysokie ośnieżone szczyty.

P1260208

Po zejściu ze wzgórza przekraczamy rzekę, a za nią dostajemy sygnał, by zsiąść z koni. Coromte daje znak, że to tutaj dziś przenocujemy.

IMG_8172

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

*
*
Website

*