Gdy nadchodzi długo wyczekiwany dzień wyjazdu na kurs do Mysore, ekscytacja miesza się z niepewnością.
Paweł odprowadza mnie na autobus. Żadne z nas nie czuje, by rozłąka była nam jakoś specjalnie potrzebna, choć przecież zdrowo tak raz na jakiś czas zająć się tylko sobą. Z pewnością będziemy mieli sobie sporo do opowiedzenia po powrocie…
Na małej karteczce mam zapisaną nazwę miasta, w którym mam wysiąść na kilka przystanków przed Mysore. Szkół jogi oraz centrów medytacyjnych zwanych ashramami jest w Indiach całe mnóstwo. Słowo ‘ashram’ pochodzi z sanskrytu od słowa ‘shrama’ i oznacza dosłownie ‘dążenie’ lub też ‘wysiłek’. Tradycyjnie ashramami nazywano pustelnie lub też klasztory,  w których oddając sie duchowym praktykom, dążyło się do osiągnięcia wewnętrznego spokoju i przebudzenia świadomości. Obecnie nazwa ta ma szerszy zakres i określa też centra szkoleń jogi, nauk muzycznych, religijnych… Znajdują się one zarówno na całkowitym odludziu, jak i w okolicach miast. Termin jest więc obecnie dośc luźnym pojęciem. Nie tyle liczy sie sama lokalizacja, co fakt, by miejsce to było sanktuarium ciszy i sprzyjało wewnętrznemu rozwojowi. Coraz więcej ashramów powstaje też na zachodzie. Niektórzy przyjeżdżają tu na krótkie urlopy. Aby odreagować napięcia i stresy codziennego życia, oddają się tymczasowo duchowym praktykom,  po czym zregenerowani wracają do swych codziennych spraw. Inni przebywają w ashramie latami. Wiele z tych miejsc organizuje miesięczne kursy na instruktora jogi.
Wybierając swój kurs kierowałam się lokalizacją, ale też ciekawym programem zajęć. Ashram znajduje się na wsi, z dala od zgiełku cywilizacji. Czuję, że jest to dokładnie to, czego mi teraz trzeba. Wyciszenia oraz możliwości skupienia na tym, co we mnie. Bez hałasu, tłumów ludzi i zbędnych rozpraszaczy. Gdy zatrzymujemy się w małym zakurzonym miasteczku, okazuje się, że z autobusu wysiada wraz ze mną jeden z nauczycieli – Suji, który będzie nas uczył filozofii. Mężczyzna o dłuższych włosach, z małą torbą przewieszoną przez ramię, na szyi ma buddyjskie korale modlitewne. Czeka już taksówka, która zabierze nas na miejsce. W samochodzie Suji dopytuje się, skąd pochodzę, po czym rozmawiamy o Wałęsie, Solidarności oraz o Janie Pawle II. Uświadamiam mu, że komunizmu w Polsce już dawno nie ma! Suji wydaje się być tym faktem bardzo zaskoczony. Pyta mnie jeszcze dwukrotnie, czy aby na pewno… Wprawiając mnie tym w rozbawienie.
Samochód podskakuje na polnej wyboistej drodze, kolejny zakręt i coraz bardziej oddalamy się od wiejskich zabudowań. Po chwili jeszcze mniejszą drogą, a potem kolejną… Dojeżdżamy do drewnianych domków i kierowca wyłącza silnik: jesteśmy na miejscu.
Miejsce jest jak z bajki. Do najbliższej wioski kilka kilometrów, a dookoła tylko pola, wzgórza i zieleń. Moja pustelnia. Jest też rzeka, z werandy drewnianego domku mam na nią piękny widok.

20140817_181158A w samej rzece podobno pływają krokodyle! Wybucham śmiechem, gdy słyszę o tym po raz pierwszy, będąc przekonaną, że jest to żart lub może nawet jakaś metafora… Jednak po chwili okazuje się, że istotnie – zwierzęta zamieszkują rzekę. Podobno nigdy jeszcze nikomu nie zrobiły krzywdy i nie są zainteresowane wychodzeniem na ląd. Mam nadzieję! Podobno krokodyle dostrzec można rano, gdy płyną w dół rzeki oraz późnym popołudniem, gdy wracają odbywając swoją codzienną wędrówkę. Wyobrażam sobie, jak ich obecność może się pięknie zgrywać z rytuałem naszych codziennych zajęć… Jak po kilku dniach tutaj zamiast zegarka, to właśnie przyroda będzie nam określać porę dnia. Wschody i zachody słońca podczas medytacji, w tle śpiew ptaków i bzyczenie muchy. Poza tym NIC! Absolutna cisza.
Gdy robimy sobie pierwszą jogę z kilkoma uczestnikami, pojawia się grupa małp, by przyjrzeć się zza szyby hali naszym wygibasom. Wskakują po chwili na drzewa i bez najmniejszego wysiłku chwalą się dużo bardziej zaawansowanymi asanami.
Większość uczestników dotarła na miejsce. Część osób jest tu już od miesiąca, więc chętnie służą radą i pomagają nam się zadomowić. Coś jednak nie gra. Mimo iż są mili, w ich głosach brak jest radości. Sprawiają wrażenie, jakby byli tu za karę… Może to po prostu zmęczenie. Miesiąc intensywnej pracy, dyscyplina i surowy harmonogram. Hmmm… Wydawało mi się, że codzienne praktykowanie jogi powinno rozpalać radość i dodawać energii. Nie dostrzegam tej radości w ich oczach.
Pierwszy dzień mija bezczynnie i poza małą rozgrzewką nie udaje nam się zmobilizować do żadnych ćwiczeń. Wieczorem zaczepia mnie jeden z nauczycieli, Nirad, prosząc o pomoc przy dekorowaniu sali przed jutrzejsza ceremonią rozpoczynającą kurs. Odmawiam, sama nie wiedząc właściwie dlaczego. Coś sprawia, że nie mam ochoty na nieznane mi towarzystwo. Może potrzebuję czasu… Zaraz po kolacji wracam do swojego pokoju i padam zmęczona na łóżko. Mały letniskowy domek wspaniale pachnie drewnem. Cały kompleks wybudowany został niespełna rok temu, więc wszystko jest jeszcze takie świeże i nowe… W najśmielszych marzeniach nie wyobrażałam sobie takiego kurortu! Wspaniale jest pomyśleć, że spędzę tu cały miesiąc w ciszy i odosobnieniu, skupiając się na wewnętrznym procesie, który z pewnością nie raz da mi popalić.
Pierwszy dzień jest dość lekki – poza ceremonią zaplanowano tylko medytację. Podczas śniadania poznaję wreszcie Tanisha, o którym opowiadał mi jego znajomy Sunil z Varkali. Zupełnie inaczej go sobie wyobrażałam. Witając się, próbuję nawiązać kontakt wzrokowy, szukam serdecznego uśmiechu, chyba tego samego, którym obdarzał mnie Guruji Sunil, jednak jego głowa wydaje się być wciąż czymś zaprzątnięta. Jest jakby nieobecny. Przekazuję mu pozdrowienia od Sunila. Poza krótkim dziękuję, nie odpowiada nic więcej i o nic nie pyta. Ja też nie kontynuuję tematu. Czuję się odrobinę zawiedziona, jednocześnie mając świadomość, że jest to skutkiem moich własnych oczekiwań. Tanish odchodzi od stołu i zmierza w stronę głównej hali przy rzece. Idzie powolnym krokiem, jakby wymierzał każdy milimetr, który ma do pokonania. Szczupły i wysoki głowę trzyma wysoko, a plecy ma wyprostowane. Ruchem głowy wita mijających go uczestników, jednak jego wzrok utkwiony jest gdzieś daleko.

20140818_134903Gromadzimy się w okrągłej, oszklonej hali do ćwiczenia jogi, z której roztacza się widok na okolicę. Ustrojona jest naprawdę pięknie. Płatki kwiatów tworzą na podłodze kolorowy dywan. To od tego właśnie dekorowania wymigałam się wczoraj. Może niezbyt grzecznie… Eee tam! Tak czułam, tak zrobiłam. Nie muszę być zawsze pierwsza i chętna do niesienia pomocy.
Nirad ma odprawić dzisiejszą pudżę, a więc hinduski rytuał modlitewny połączony z paleniem świec i kadzideł. W ten symboliczny sposób rozpoczniemy i zakończymy nasz kurs. Siedzimy w kręgu. Z nad dymu kadzideł, pomiędzy laniem olejków, spogląda na nas jego zaniepokojony wzrok. Niepewny, wystraszony? Może ma tremę. Zastanawiam się przez chwilę, skąd to spojrzenie i dlaczego właściwie tak go odbieram. Już wiem, że on sam jest powodem mojego wycofania. Nie chcąc brnąc dalej w tok swych rozmyślań, skupiam się na ceremonii i obserwuję ciekawy rytuał. Gdy część oficjalna dobiega końca, Tanish zabiera głos proponując, by każdy z osobna podszedł do ognia i wsypał do niego płatki jaśminu, wypowiadając w myślach swą intencję – ma to być coś, czego sobie życzymy podczas zbliżającego się miesiąca.
W mojej głowie natychmiast pojawia się słowo – ‘autentyczność’. Pragnę tak jak wczoraj wieczorem rozpoczęłam, pozostać prawdziwą i uczciwą wobec siebie i innych. Żadnych masek, nic na siłę, nic z grzeczności lub ‘bo tak wypada’. Niech autentyczność prowadzi mnie w każdej chwili.

Aż chciałoby się napisać – uważaj, czego sobie życzysz! Ogromne jest moje zaskoczenie, gdy po kilku dniach okazuje się, że miejsce to poza swą bajeczną formą, niewiele ma do zaoferowania. I trzeba to przed sobą samym przyznać, że wybór nie był najlepszy. Samo pragnienie ukończenia kursu chyba nie wystarczy, by przetrwać tu miesiąc. Nie jest dobrze…
Nie chcę zarażać innych swoimi odczuciami, więc obserwuję i doświadczam w milczeniu. Stopniowo pojawia się we mnie coraz większy smutek. Tanish z każdym dniem oddala się od nas coraz bardziej, przechadzając się podczas wykładów tam i z powrotem, niczym surowy belfer, spoglądając na nas znad swych okularów. Gdy ktoś odważy się zabrać głos, natychmiast zostaje skarcony… Wychodzę z wykładu rozdrażniona i już po chwili okazuje się, że nie tylko ja.

Następnego ranka w ashramie zaczynają krążyć niepokojące informacje dotyczące bezpieczeństwa, które jednak zostają zignorowane przez organizatorów. Podobno jeden z nauczycieli dobierał się do studentki pierwszego wieczoru! Udało jej się w porę uciec do pokoju. Jedna z dziewczyn, Marie, dzieli się ze mną tą informacją szeptem i prosi, bym uważała na facetów. Co?? Nie mam wątpliwości, że chodzi o Nirada, choć mimo wszystko nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. A jeszcze niedawno śmiałam się, że media przesadzają z nagonką na bezpieczeństwo kobiet w Indiach. Prasa przecież zwykle wyolbrzymia… Ale w takim miejscu?? Ashram – centrum medytacji i rozwoju duchowego – wydawałby się najbezpieczniejszym miejscem pod słońcem. Czy to możliwe, by jeden z nauczycieli wykorzystał zaufanie, jakim obdarzają to miejsce uczestnicy??
Okazało się możliwe. Natychmiast wychodzi na jaw, że podobna sytuacja wydarzyła się dwukrotnie na poprzednim kursie! Już rozumiem, skąd ogólny marazm i zniechęcenie. Dlaczego ta sytuacja dopiero za trzecim razem ujrzała światło dzienne? Odczuwam złość, zawód i potworny smutek.
Od tej pory wszystko dzieje się już bardzo szybko… Kierownictwo na czele z Tanishem próbuje zamieść całą sprawę pod dywanik, trzęsąc się o reputację ‘wspaniałego’ ashramu. Mimo, iż Nirad zostaje wydalony, nikt o tym nie mówi otwarcie, a to dziewczynę winni się za całe zajście! Typowy scenariusz w tutejszej kulturze. Mężczyźni stoją za sobą murem… Na wykładzie z filozofii pranie mózgu i próby usprawiedliwiania tego, co się stało. Wychodzę w trakcie zajęć. Na kolejnym – nauczanie etyki z ust Tanisha brzmi jak jedna wielka hipokryzja.
Pragnienie autentyczności karze mi natychmiast pakować walizki. Chce mi się ryczeć.
Czar pryska, a bajeczne miejsce okazuje się cholerną iluzją. Najlepsze w Indiach nowoczesne eko filtry do wody, panele słoneczne i wspaniała sala do jogi, o których Tanish z taką dumą opowiadał na pierwszych zajęciach – wygląda na to, że po raz kolejny forma przerosła treść!
Gdy Tanish karci Marie za ‘szerzenie negatywnej energii w ashramie’, dziewczyna też postanawia wyjechać. Nic tu po nas. Udaje się odzyskać pieniądze i następnego wieczoru wyjeżdżamy.
Jadąc taksówką do Mysore wspominam pożegnanie z grupą, które okazało się lekcją samą w sobie. Wyczucie granicy pomiędzy określaniem własnej prawdy, bez ocen i jednocześnie nie wchodząc na terytorium innych, wymagało potężnej uwagi. Nie pozostawało nic innego niż akceptacja tego, że inni chcą tu zostać. Chęć naprawiania świata mieszała się z bezsilnością. Każdy z uczestników doświadczył tej sytuacji po swojemu. Jedni wybrali udawanie i grę proponowaną przez Tanisha. Inni nie ukrywając ciężaru i smutku, mimo wszystko woleli tam zostać: ‘Mój pracodawca zapłacił za kurs i muszę go skończyć, miesiącami prosiłam o dofinansowanie’, ‘czekałam na ten urlop tyle czasu, nie mogę teraz tak po prostu wrócić z kwitkiem’. Próbuję zrozumieć każdego z osobna, nie oceniając. Jednocześnie czuję wdzięczność, że nie jestem już częścią podobnych zależności. Przyszła gotowość na pełną autentyczność, której tak sobie życzyłam oraz na decyzje zgodne z tym, co czuję. Mimo iż nie jest łatwo, czuję ogromną prawidłowość tego, co się wydarza… Wierzę, że miejsca, do których trafiamy i doświadczenia, których stajemy się częścią, nie przydarzają nam się przez przypadek. Często jednak musi minąć trochę czasu, zanim z dystansu zrozumiemy ich głębszy sens i powód.

Po wyjściu z taksówki w Mysore z zadumy wyrywa mnie pytanie mężczyzny z agencji turystycznej, czy chcę się schować do biura i tam zaczekać na autobus. Jest prawie północ, wokół na ulicy sami tylko mężczyźni, część z nich pijana rzuca wulgarnymi okrzykami w moim kierunku. Chcę zakupić wodę w pobliskim sklepie, na co jeden z oczekujących zrywa się proponując, że zrobi to dla mnie i prosząc, bym nie wychodziła sama na ulicę. Siadam więc wraz z innymi oczekującymi i zaczynam rozumieć, czym jest dla kobiety samotne podróżowanie w Indiach. Marzę już tylko o tym, by znaleźć się z powrotem w Kochi. Na południu nigdy niczego podobnego nie odczułam, choć nie raz sama spacerowałam po Kochi wieczorną porą. Nie ma co generalizować, uważać trzeba. A przede wszystkim słuchać intuicji…

(W/w szkoła, której celowo nie nazwę już więcej ashramem, nie spełniła moich oczekiwań i  nie jest miejscem godnym polecenia. Dla zainteresowanych kursami jogi w Indiach służę radą. Imiona w poście celowo zostały zmienione)

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

*
*
Website

*