Nieposiadanie planu, ani też zarezerwowanych noclegów, po raz kolejny okazuje się wyjść nam na dobre. W pociągu do Alleppey, obecnie częściej nazywanego Alappuzhą, poznajemy parę Hiszpanów, którzy proponują, aby spędzić następne parę dni razem. Rachel i Carlos, podobnie jak my, zmierzają do ‘Wenecji Wschodu’. Przypominam sobie Suzhou w Chinach i zastanawiam się, ile jeszcze Azja ma swoich Wenecji. Ta tutaj to podobno sieć wąskich kanałów oraz wiosek unoszących się na wodzie.
Hiszpanie chcą też odwiedzić mało znane turystom miejsce, a więc plażę Marari. Słyszeliśmy o niej jeszcze w Fort Kochi i nie zastanawiając się ani minuty, postanawiamy przyłączyć się do nowych znajomych. Już po chwili siedzimy w taksówce i wspólnie zmierzamy na rajską plażę. Gdy docieramy na miejsce, jest już zupełnie ciemno. Okazuje się, że nasi nowi znajomi znają Indie jak własną kieszeń, gdyż są już tu siódmy raz! Rachel od siedmiu lat prowadzi w Madrycie swoje własne studio jogi i co roku przyjeżdża tutaj dla zaczerpnięcia inspiracji oraz dla wypoczynku. Joginka Rachel. To zabawne, jak rzeczywistość każdego dnia przypomina mi subtelnie o jodze, jakby przygotowując mnie na mój wyjazd. Następnego ranka mam nawet swoją prywatną lekcję na plaży! A plaża w wiosce Marari, tak jak obiecywano, jest urocza. Biały piasek, palmy i morze…
Indie świętują dziś Dzień Niepodległości i całe Marari ustrojone jest w hinduskie flagi. Dziewczynki wystrojone w sukienki we włosach mają kolorowe wstążki i kwiaty. Chłopcy na plaży grają w piłkę, wciąż jeszcze w odświętnych strojach.
Inni biegną prosto do morza. Podchodzą do nas i z ciekawością przyglądają się jak robimy kolejne asany. Już po chwili ćwiczą zapamiętale z nami, najchętniej wykonując akrobatyczne wygibasy – stanie na rękach i głowie. Sporo przy tym śmiechu.
Rybacy nieopodal zwijają sieci w wielkie kokony. Grupy mężczyzn grają w karty w cieniu palmy. Kobiety i dzieci przechadzają się po plaży. Życie toczy się swoim spokojnym, dość leniwym rytmem.
Po południu żegnamy słodką plaże i ruszamy już do samego Alleppey, by tam odbyć rejs małą łódką pośród słynnych porośniętych kanałów. Pod względem turystyki w Alleppey jest trochę jak nad rzeka Li – a wiec bardzo tłoczno! Wszędzie statki, łodzie oraz popularne tutaj ‘houseboats’, w których turyści spędzają noc na wodzie.
Czasem po kilka dni pływają nimi od wioski do wioski. Ruch na rzece jest jak na bardzo popularnej autostradzie! Decydujemy się na tradycyjną łódkę z wiosłami, zamiast rzężącego silnika.
Płyniemy dużo wolniej i pewnie zobaczymy przez to mniej, ale cisza wynagradza nam to z nawiązka. Carlos i Rachel podobnie – nie maja ochoty wdychać spalin. Operator łodzi i główny wioślarz ma na imię Pushbaradżan, w wiec Król Kwiatów, jak tłumaczy nam z uśmiechem swoje imię.
Zaczynamy od jeziora Vembanadu, po czym wpływamy na rzekę Pumba. Suniemy powolutku, ciesząc oko zielonym krajobrazem. Na brzegu rzeki małe domostwa, przy których życie toczy się swym spokojnym rytmem. Kobiety robią pranie lub łowią ryby przy pomocy zaledwie patyka z żyłką. Dzieci pochłonięte zabawą, mężczyźni wypływają na połowy.
W wąziutkich kanałach jest jeszcze piękniej.
To jak całe miasto, w którym to rzeki i kanały zamiast dróg stanowią system transportu. Mieszkańcy przemieszczają się wszędzie małymi łódkami. Przypuszczam, że musza być zmęczeni ciągłą obecnością turystów. A może zwyczajnie nie zwracają już na to uwagi.
Pewnie można by tu spędzić kilka dni, bo sieć kanałów ciągnie się w nieskończoność. To prawie sto kilometrów połączeń wodnych. Robi się jednak późno i za chwilę będzie zupełnie ciemno. Rozstajemy się z Królem Kwiatów, po czym przy dworcu żegnamy też Rachel i Carlosa i łapiemy autobus do Kochi.