Już w pierwszych dniach pobytu w Chiang Mai naszą uwagę przyciągają liczne salony masażu. Po tygodniach choroby i leżenia w łóżku, wizja leczniczego masażu wydaje się być dokładnie tym, co mogłoby przywrócić chęci do życia i natchnąć energią.
Nie urządzając wnikliwych poszukiwań, wchodzimy do pierwszego napotkanego salonu oferującego tajski masaż za bezcen. 150 batów (15 zł) za godzinę! W Europie trzeba by zapłacić 10 razy więcej.
Z salonu wychodzimy zachwyceni.
Rytmiczny ucisk na poszczególne części stóp, łydek, ud zadziałał bardzo odprężająco. Dalej też plecy, ramiona, ręce… jeszcze szyja i głowa. Wymasowano i ugniatano nam prawie każdy fragment ciała. Każdy najmniejszy palec z osobna! Na koniec jeszcze pozycje rozciągające, przy których mimowolnie wybucham śmiechem. Leżę jak ukrzyżowana na plecach, a pani masażystka wykręca moje nogi i ręce w przeciwne strony, powodując przyjemne uczucie rozciągania i elastyczności w ciele. Zaraz potem pozycja siedząca, a wraz z nią skręty tułowia oraz szyi. Bardzo przypomina to pozycje w jodze. Co za ulga! Totalne rozluźnienie pospinanych mięśni. Mam wrażenie, że ktoś zdjął z moich barków ogromny kamień, który nie wiedzieć czemu dźwigałam bez sensu, myśląc, że to część mnie!
Jestem zdumiona tym, jak bardzo tradycyjny masaż tajski powiązany jest z jogą. Z czasem dowiaduję się, że rozciąganie tego typu nazywane jest jogą pasywną (yoga streching thai massage). Powinno się chyba raczej mówić o jodze dla leniuchów. Ten masaż rozciągający zawiera w sobie asany i wykorzystuje wiedzę o tym, jak nadać mięśniom elastyczności i naciągając je, powodować odprężenie.
Poza elementami jogi, klasyczny masaż tajski zawiera też elementy akupresury. Wiele uwagi poświęca się liniom energetycznym, nazywanym w języku tajskim liniami Sen (które odpowiadają hinduskim kanałom nadi oraz chińskim meridianom). Uciskanie poszczególnych punktów na naszym ciele ma odblokowywać i stymulować wolny przepływ energii. Podczas rozładowania napięć mięśni, ścięgien i stawów pobudza się układ krwionośny, odżywiając w ten sposób organy wewnętrzne. Przyjemne z pożytecznym!
Już po pierwszej sesji wiem, że chcę zgłębić ten temat dokładniej. Cieszy mnie, że moje zainteresowanie medycyną chińską i jogą znajduje swój ciąg dalszy w Tajlandii. Czy można sobie wyobrazić milsze zaskoczenie? Aż chce się zdrowieć!
No to do nauki…
Znajduję sobie 30-godzinny kurs masażu u rodziny Khunchamnan, w której tradycja ta przekazywana jest od czterech pokoleń. Rodzina pochodzi z małej wioski na południu Tajlandii.
Moja nauczycielka Nok wychowała się tam wraz ze swoją babcią, która była jedyną lekarką oraz położną w całej wsi. Leczyła za pomocą masażu i ziół.
Nok, będąc małą dziewczynką, pomagała jej w pracy, czerpiąc wiedzę i ucząc się tajników tradycyjnej medycyny tajskiej.
Gdy pojawiam się u Nok na pierwszych zajęciach, pokazuje mi zdjęcie babci i prosi o chwilę modlitwy za nią. Siadamy przed małym ołtarzykiem, na którym widnieją wizerunki bogów różnych religii wschodu. Jest też zdjęcie Dr Shivago – ojca tajskiego masażu. Legenda głosi, że był on osobistym masażystą Buddy! Wiadomo na pewno, że tradycyjna medycyna tajska swoje wpływy czerpie z kultury Chin, Indii oraz innych ziem Azji południowo-wschodniej.
Kwiatami, które kupiłam rano na bazarze wraz z mężem Nok – Maxem, przystrajamy ołtarzyk. Wielki mistrz Shivago wydaje się reagować na ten miły gest i uśmiechać do nas ze zdjęcia. Nok namawia mnie do poprowadzenia swojej własnej modlitwy zgodnej z moją wiarą, w wybranej intencji. Zaznacza, że tajski masaż ma działanie lecznicze i to przede wszystkim pragnie osiągnąć, pracując z każdym klientem. Podoba mi się terapeutyczny, jak i duchowy aspekt naszych praktyk. Wierzę, że dobra myśl i intencja ma działanie sprawcze. Ceremonia rozpoczęcia kursu zawiera w sobie wspólne śpiewanie mantry z prośbą o wytrwałość i siłę. Już po kilku godzinach wiem, że będzie mi potrzebna!!!
Po pierwszym dniu mam wrażenie, jakbym spędziła z Nok całe wieki. Przerobiłyśmy tylko stopy i łydki, a ja mam kompletnie dość. Wykonywanie masażu wymaga potężnej uwagi i skupienia. Nie sądziłam, że może pochłaniać aż tyle energii. Gdy Nok demonstruje na mnie poszczególne techniki i pozycje, trudno jest mi się rozluźnić, próbując jednocześnie jak najwięcej zapamiętać i zanotować. Po chwili przychodzi czas na praktykę. Powtarzam każdy ruch po dziesięć razy, bacznie obserwując reakcje Nok, która nie pozwala ruszyć z miejsca, jeśli nie upewni się, że wykonuję właściwie każdy fragment. ‘Wolniej… skup się, mocniej… nie, nie tutaj, nie spiesz się tak…’ Uhhh… Zaraz mnie trafi! Leży sobie księżniczka i wydaje polecenia! Po chwili wybucham śmiechem, zauważając swoje zniecierpliwienie. Zdradzam Nok, że chyba tracę cierpliwość. ‘No dobra, twoja kolej, kładź się księżniczko Gosiu’. Każdy ruch Nok jest tak płynny i naturalny. Miną wieki, zanim będę pewna, jakiej użyć siły nacisku, jakie dobrać tempo i rytm. Każda część ciała ma swoje indywidualne potrzeby, które stopniowo zaczynam zauważać.
Do tego dochodzi moja własna postawa. Ważne, by kręgosłup był w linii prostej oraz aby działać naciskiem i słuchać praw fizyki. Nie ma potrzeby używać siły i niepotrzebnie napinać mięśni. Wystarczy rytmicznym ruchem opierać się o klienta wykorzystując swój własny ciężar ciała. Na pozór proste, potrzeba jednak dużo praktyki.
Nok mówi, że ten kurs to zaledwie wprowadzenie i czeka mnie sporo ćwiczeń, zanim poczuję się kompetentna, by pomagać innym.
Drugiego dnia zabieramy się za linie energetyczne nóg. Cieszę się na myśl, że będę mogła wykorzystać wiedzę, którą dzielił się ze mną wuj Saji z Kerali, ucząc akupunktury. Mimo pewnych różnic, idea jest bardzo podobna. Okazuje się, że zgodnie z tajską tradycją w naszym ciele znajduje się aż 72,000 linii energetycznych Sen! Poznaję tylko kilka: cztery główne, przebiegające wzdłuż nóg; dwie na rękach oraz dwie wzdłuż kręgosłupa. Gdy Nok przesuwa kciukami, naciskając punkty wzdłuż tych linii, odczuwam silne ukłucia, chwilami przypominają te przy uderzeniu łokciem o brzeg krzesła. Boli, a czasem łaskocze. Po kilku wędrówkach kciukami po ciele Nok, linie wydają się już same prowadzić moje palce. Wieczorem ćwiczę na Pawle i mimo, iż budowa jego ciała jest inna, nie trudno jest je odnaleźć.
Trzeciego dnia pojawia się niechęć do dotyku. Trzy dni pracy w tak bliskim kontakcie z drugą osobą sprawiają, że marzy mi się kilkudniowa przerwa. Podczas zajęć Nok natychmiast zauważa, że myślami jestem daleko i przywołuje moją uwagę. Biorę głęboki oddech. Dam radę. Sama jednak czuję, że nacisk jest zbyt lekki, jakby automatyczny, nie ma w nim serca i w ogóle nie trafiam we właściwe punkty! Chce mi się płakać i mam ochotę uciec stąd jak najdalej. Dosyć!
Jeszcze tylko dwa dni. Pojawia się iskierka radości. To niesamowite, jak fascynacja każdą kolejną techniką i chęć zapamiętania wszystkiego, łączy się z fizyczną blokadą oraz brakiem chęci do powtarzania i ćwiczeń.
Czwartek. Energii jakby więcej, jednak czuję się wyczerpana emocjonalnie. Dziwne, że przy tylu ćwiczeniach fizycznych, dziś jednak emocje biorą górę w tym procesie. Czuję ucisk na klatce piersiowej i wzdycham ociężale. Przynajmniej ciężka kula, jeszcze wczoraj zalegająca gdzieś w okolicy żołądka, puściła.
Nok też wydaje się mało entuzjastyczna. Jeśli oczekiwałam pochwały i motywacji, to nic z tego. Nie dziś. Po porannej medytacji i ćwiczeniach, pani nauczyciel wydaje mi szybkie instrukcje, unikając kontaktu wzrokowego. Nie mam siły na powrót do szkoły. Konfrontuję ją pytając, czy wszystko w porządku. Odpowiada szorstko, bez ogródek, a po kilku słowach obie dajemy się ponieść emocjom i niechcianemu potokowi słów.
Postanawiamy zrobić przerwę. Zabieram butlę wody i wychodzę na krótki spacer.
Gdy wracam, Nok siedzi już na materacu, czekając na mnie.
Pyta, jak się czuję. Przeprasza.
Odbywamy szczerą rozmowę, podczas której mam okazję przyjrzeć się swoim emocjom i uświadomić kilka rzeczy. Równie dużo pozostaje poza zasięgiem umysłu. Wiadomo tylko, że coś się otwiera i przynosi ulgę. Czuć to bardzo wyraźnie. Podświadomość wywala zalegające historie, bardziej lub mniej przyjemne. Rozluźnianie napięć w mięśniach okazuje się mieć silny wpływ na stan emocjonalny. Nic dziwnego, przecież to wszystko jest ze sobą powiązane.
Chyba wszyscy mamy bagaż wspomnień, czy też niezałatwione sprawy, o których wolelibyśmy nie pamiętać. Rzeczy, których niby lepiej nie tykać. Polecam, by się na nie otworzyć. Zwracać uwagę na niewygodne kwestie, by spychane nie zaciążyły w postaci choroby lub nie wybuchły w najmniej oczekiwanym momencie. Są jak piłka plażowa spychana pod wodę. Jak długo potrafimy ją tam utrzymać?
Ufam, że to dobry proces. Warto wyrażać te trudne uczucia, najlepiej w bezpiecznej przestrzeni. Czuję, że Nok zapewniła mi ją doskonale.
Przypominają mi się słowa kolegi, który skończył dwutygodniowy kurs masażu. Uprzedzał, że będą emocje, blokady i niechęć, ale też dużo satysfakcji i radości, jednak te przyjdą dużo później. Zwracał też uwagę na pokręcone sny i nieprzespane noce. Śmiałam się, gdy Alvaro opowiadał mi o swojej bezsenności, a później wdzięczna byłam za tę opowieść, rozumiejąc, że płytki sen i koszmary to część procesu.
Do kolejnych ćwiczeń przystępuję już z nowego miejsca. Lekka i pogodna. Takie przedpołudnie chyba było nam potrzebne dla oczyszczenia atmosfery.
Ostatniego dnia czeka mnie nagroda. A raczej to Pawła czeka nagroda.
Na zakończenie kursu, w piątkowe popołudnie, mój ukochany otrzymuje masaż zwieńczający i podsumowujący wszystko, czego się nauczyłam.
Nok siada tuż przy mnie i śledzi uważnie każdy mój ruch, udzielając rad i wskazówek, związanych z większą budową męskiego ciała. Egzamin trwa trzy godziny! Paweł prawie zasypia w jego trakcie. Gdy po wszystkim zerkam na jego rozanielony wyraz twarzy, wiem, że się powiodło.
Nok przybiega z dyplomem, dzieli się swoją opinią i konstruktywnymi radami. Mnie w tym momencie jest już wszystko jedno! Bardziej wykończona niż dumna myślę, że miną wieki, zanim wykonam kolejny masaż…
Niesłusznie. Już dwa dni później znów ćwiczę zapamiętale.