Tereldż
IV
Bez opieki?
Zupełnie naturalne wydaje się być tutaj pozostawianie dzieci bez opieki. Któregoś dnia odpoczywamy z Pawłem i Chacko w naszej jurcie, gdy nagle dochodzi do nas głos silnika samochodu Todry. No tak wspominał przecież, że z konnej przejażdżki dziś nici, bo musi jeszcze pojechać do miasta, ale nie mówił nic o tym, że jego żona jedzie z nim, a dzieciaki zostają. A to co słyszymy poza jurtą bardzo przypomina głos Ano, po chwili też jej brata. Hmmm…
– Czy myślicie, ze oni zostawiliby dzieci i sami pojechali do miasta? – pyta Chacko
– Czy ja wiem… raczej nie. Pewnie jeszcze nie wyjechali…
Szkraby już po chwili zaglądają do naszej jurty, w dłoniach trzymając garść dzikich kwiatów dla nas. Wczepiają je w nasze włosy chichocząc przy tym wesoło.
Zaczyna się zabawa i po chwili jurta wygląda jak totalne pobojowisko. Dzieciaki całkiem już się do nas przyzwyczaiły. Siadają na kolanach, przytulają się i wypowiadają nasze imiona próbując je zapamiętać. ‘Chaaaacko!… Goshia….. Paaawo…’.
Po chwili jednak pojawia się mały problem. Planowaliśmy wyjść w góry, a w promieniu kilkuset metrów nie ma żywego ducha. I co teraz? Mamy te dzieci zostawić tu same bez opieki?? Co właściwie myśleli sobie rodzice wyjeżdżając bez nich? Upewniamy się i rzeczywiście w sąsiedniej jurcie nie ma nikogo. Może wrócą niebawem i jest to dla nich normalne, ze dzieci ganiają tu same od czasu do czasu. W końcu to Mongolia, a my próbujemy wprowadzić tu zachodnie zasady, gdzie za coś takiego rodzice poszliby siedzieć. OK. Pozwólmy Mongolii żyć swoim własnym mongolskim trybem i po prostu chodźmy. Ano zrywa się błyskawicznie i biegnie radośnie z nami, a za nią mały Dżingis z kijaszkiem w dłoni. Próbujemy na migi tłumaczyć im, że idziemy do sklepu po wodę oraz na spacer wysoko w góry, a oni zostają tutaj. Mama z tatą wrócą już niedługo (przynajmniej taką mamy nadzieję!).
Serce mi pęka, gdy patrzę na minę Ano, ale przecież nie możemy zabrać ich ze sobą. Nawet gdybyśmy się zdecydowali wnosić dzieciaki na rękach pod górę, to nie możemy tak po prostu porwać ich na trzy godziny! Tu już wkrada się nasze zachodnie myślenie, no ale co tu udawać czy bawić się w spekulacje ryzykując złość, a przede wszystkim niepokój rodziców. Stanowczo więc mówimy dzieciom, że muszą zostać i nie odwracając się za siebie ruszamy wszyscy zdecydowanym krokiem na drogę prowadzącą w stronę Skały Żółwia. Pierwsza wymiękam i odwracam się po jakiś stu metrach… dzieci są już na drodze. Ano próbuje zatrzymać Batugę i zawrócić go do domu, ten jednak, jak zwykle zresztą, stawia na swoim. W końcu siostra rezygnuje i razem podążają za nami trzymając się za ręce. Mały Jaś i Małgosia. Oczywiście całkowicie nas to rozkłada na łopatki.
Chacko proponuje, że może po prostu zostanie z dziećmi i utnie sobie drzemkę, a po naszym powrocie ze sklepu pójdziemy już w góry razem. Rodzice z pewnością wrócą do tego czasu. Opowiada nam później, że maluchy napełniły wodą wszystkie butelki, jakie znalazły w okolicy i przynosząc je do naszej jurty mówiły do Chacko, że Gosia z Pawłem nie muszą iść do sklepu, bo wody jest dużo. Niemożliwie wzruszył mnie widok sześciu butelek pełnych wody czekających przy naszych łóżkach.
Cała sytuacja była dość dziwna i wciąż nie mogliśmy pojąć, jakie nastawienie do tematu wyjścia dzieci poza ogrodzenie domostwa mieliby rodzice. Udało nam się to zweryfikować podczas późniejszej wyprawy w góry i wszelkie wątpliwości zostały rozwiane. Otóż późnym popołudniem wspinając się pod górę po jakiś dziesięciu minutach stromego podejścia usłyszeliśmy krzyk.
W dole dostrzegliśmy mały różowy punkcik machający do nas ręką. Oto mała Ano, która jeszcze przed chwilką bawiła się z dziećmi sąsiadów, zdyszana biegnie za nami zatrzymując się od czasu do czasu, by złapać oddech.Usiedliśmy na trawie i obserwujemy z niedowierzaniem, jak mała wspina się pod górę. Po chwili siedzi już u mnie na kolanach, a serduszko bije jej tak mocno, jakby miało wyskoczyć. Zostawiamy to wszystko losowi i nie próbując już wpływać na bieg wydarzeń, decydujemy się zabrać ją ze sobą w góry. Mała ma przy tym tyle radości, wykrzykuje raz po raz nasze imiona, śpiewa sobie mantry i skacze radośnie trzymając nas za ręce.
Wspinamy się na sam szczyt, gdzie roztacza się nieziemski widok.
Góry, doliny i różnokształtne skały ciągną się w nieskończoność. W oddali widać naszą bazę noclegową. Cztery jurty wyglądają stąd jak małe białe punkciki. Martwię się trochę patrząc w tamtą stronę, że może rodzice odchodzą właśnie od zmysłów nie mogąc znaleźć córki. Próbuję dostrzec jakiś ruch na podwórku, ale nikogo nie widzę. Spędzamy tam trochę czasu. Zbieramy kwiaty i śpiewamy sobie przy tym, Ano uczy mnie swojej mantry, a po chwili już razem rytmicznie wyśpiewujemy powtarzająca się melodię.
– Chyba nie powinnaś uczyć jej buddyjskich mantr. Jej rodzice mówili przecież, że wyznają szamanizm – Paweł słyszy nasze śpiewy wracając z sąsiedniej skały i strofuje mnie delikatnie
– Ale to Ano nauczyła mnie tej mantry, nie odwrotnie – przyznaję też trochę zaskoczona tym faktem. W Mongolii szamanizm i buddyzm przenikają się wzajemnie. Pierwotną religią był oczywiście szamanizm i wyznawały go najdawniejsze ludy zamieszkujące te tereny, a więc Hunowie, Awarowie i Turcy. Główne bóstwa mongolskie to bóstwo nieba – Tengri oraz matka ziemia – Etuken. Czczono też słońce, księżyc, ogień, wodę oraz szereg innych elementów otaczającej Mongołów przyrody. Stare wierzenia szamańskie zachowały się w Mongolii jednak w szczątkowej formie, jednak pewne ich elementy przejął buddyzm. Najbardziej widocznymi pozostałościami szmańskich tradycji są mijane przez nas kamienne kopce obo usypywane na wzgórzach jak również kolorowe wstążki wieszane na drzewach, przy których składa się ofiary bóstwom. Todra opowiadał nam, że często obwiązuje się trzy drzewa, by zapewnić rodzinie dobrobyt. Symbolizują odpowiednio zdrowie, pracę i pieniądze. Opowiadał nam również o szamanie, do którego rodzina udaje się zawsze w razie choroby czy jakichś nieszczęść. Szaman posiadający magiczną moc, przy pomocy ziół, zaklęć i odpowiednich ruchów tanecznych, potrafi odgonić złe duchy, uprosić powodzenie u bóstw i przywrócić harmonię rodzinie.
Spoglądam na szyję Ano jakby na potwierdzenie słów Pawła, gdzie zawieszony jest malutki dzwoneczek na czerwonym sznureczku. Kolor czerwony ma wartość ochronną, a dzwoneczek, to podarunek od szamana, który każde dziecko dostaje po narodzinach. Todra obiecał zabrać nas do niego wieczorem, gdyż i tak zamierzał odwiedzić szamana. Może lepiej wracajmy… bardzo nie chciałabym tego przegapić.
Wracając trochę się obawiamy, jaka będzie reakcja rodziców na tak długą nieobecność córki, gdyż nie było nas prawie dwie godziny. I tu czeka nas niespodzianka, choć po dwóch dniach spędzonych u tej mongolskiej rodziny powinniśmy byli się tego spodziewać… Rodzice wydają się zupełnie nie zauważać zniknięcia córki, a przynajmniej nie robią z tego najmniejszego problemu. Ojciec wrócił właśnie skądś samochodem, a mama zajęta jest przyrządzaniem kolacji. Gdy opowiadamy im o spacerze podczas kolacji, słuchają zadowoleni na przemian nas i Ano, od której dowiadują się znacznie więcej niż z naszych miksów rosyjsko-angielsko-mongolskich. Zdajemy sobie sprawę, ze nawet gdybyśmy zabrali dzieci na cały dzień, rodzice nie obawialiby się o bezpieczeństwo dzieci, a raczej założyli, że są z nami lub bawią się z dziećmi sąsiadów. Taki strach wydaje się tu nie istnieć. Czy Mongołowie czują się aż tak bezpieczni? Czy to właśnie strach, w którym żyją zachodnie społeczeństwa jest zwyczajną iluzją, nakręcona przez media, którą daliśmy sobie wszyć pod skórę? Jakkolwiek jest, zazdroszcze im tego poczucia bezpieczeństwa i pewności, że nic złego się nie dzieje.