Wedrówka z Kalaw nad jezioro Inle
IV
Ból rozstań
Raz w życiu był naprawdę zakochany. Jego wybranka żyła w wiosce Nout, po południowej stronie Jeziora Inle, od którego dzieliło ją pasmo gór i odległość trzech godzin marszu. Odwiedzał ją od czasu do czasu. Jej ojciec nie godził się oddać córki. Moonson nie posiadał wystarczającej ilości pieniędzy. Ona miała 35 lat, on 36.
Był rok 2006, gdy widział ją po raz ostatni. Bardzo pragnęli się pobrać. Pewnego dnia wraz przyjaciółkami sprzedawały kukurydzę na pobliskim targu. Znalazły się tam w bardzo niewłaściwym momencie. Na targowisko napadli żołnierze, porywając mnóstwo kobiet. Ukochana została zamordowana. Od tamtej pory Moonson nie myśli już o ślubie. Pozostanie sam. Póki żyje babka, będzie się nią opiekował i kontynuował swoją pasję, zabierając miłośników wędrówki z dalekich stron świata w swoje ulubione strony. Gdy nie będzie pracy lub poza sezonem, najmie się do wycinki bambusa lub odda się medytacji. To wszystko czyni go szczęśliwym. Jest jak jest.
‘Gdy zaczynałem być przewodnikiem, było nas zaledwie kilku, wtedy wszyscy pochodziliśmy z okolicznych wiosek i plemion. Znaliśmy te tereny jak własną kieszeń. Rząd wytyczył wydeptaną ścieżkę, którą obecnie podążają wszyscy. W samym Kalaw przewodników jest ponad trzystu. Dla większości jest to tylko biznes, nie są zainteresowani prawdziwym poznaniem regionu, bo do tego potrzeba lat. Dla mnie to pasja.’
Kolejny nietypowy poranek rozpoczynamy śniadaniem przyrządzonym przez kochaną Male. Zanim jednak talerze trafią na stół, Male przynosi podarunki, które składa w ofierze Buddzie, co ma jej zapewnić lepsze życie po śmierci. Oddaje się modlitwie i pozostawia dary przy ołtarzu.
Gdy ceremonia dobiega końca, sięgamy do swoich talerzy. Tradycyjne danie ludu Pa Oh, czyli ziemniaki zmieszane z brązowym ryżem były podstawowym posiłkiem tego regionu w czasach, gdy nie było tu w okolicy aż tak różnorodnych upraw. W życiu nie sądziłam, że połączenie to może wypaść tak smacznie. Na pożegnanie, jak zwykle czas na skromne podarki dla rodziny oraz pamiątkowe zdjęcia. Żegnamy się z cudowną Male oraz jej synem. Ta wychodzi za nami jeszcze na dół po bambusowych schodkach. Nie mogę się nadziwić, jak osiemdziesięcioletnia staruszka zwinnie się porusza i jaka jest wciąż sprawna. Wspominam swoją babcię, która odrobinę starsza, też wciąż jest sprawna i pełna życia. Będąc tak daleko, w kompletnie obcych realiach tęsknota ma inny wymiar. Aż pali nieznośnie gdzieś wewnątrz. Idąc polną drogą myślę o starości i jej pięknych stronach. Wydaje mi się, że starość wraz ze wszystkimi swoimi ograniczeniami też może być wyjątkowym okresem.
Docieramy do rzeki, w której udaje nam się wreszcie umyć! Uff! Mamy przed sobą największy odcinek wędrówki – jakieś 25 kilometrów. Moonson mówi, że chce dotrzeć do celu na piątą, by móc wrócić do najbliższej wioski przed zmrokiem.
Po wyjściu z lasu, przy rzece, trafiamy na rozległe pola, które mienią się kolorami. To miejsce jest magiczne. Mężczyźni zaplatają kosze w cieniu drzewa, kobiety osłonięte kapeluszami pracują w polu. Zwierzęta pasą się na łące lub kąpią w sadzawkach, a inne niestrudzenie pracują w zaprzęgu.
Po dwóch godzinach wędrówki w ukropie udaje mi się wyżebrać pięć minut przerwy i przystanek w cieniu drzewa. Moonson pokazuje nam tipto – małe żółte owoce na krzewie, których ziarna mają w sobie środek znieczulający. Zasuszone i palone skutecznie pomagają uśmierzyć ból zęba.
Dalej w drogę. Po chwili zaczyna się strome podejście. Błoto i kamienie utrudniają wędrówkę. Docieramy do głównej drogi, przy której miejscowi wznoszą jakąś budowlę. W cieniu drzewa śpi kobieta, tuż obok pasie się bawół. Scott nie zauważa jej, więc przechodząc obok, nagle wydaje z siebie okrzyk zaskoczenia. I trudno powiedzieć, kto, kogo wystraszył bardziej. Obydwoje podskakują jak oparzeni. Wyraz twarzy przebudzonej obrazuje potworne zdumienie. ‘Mongi! Zostaw tę kobietę w spokoju!’ krzyczy z daleka rozbawiona Myra. Scott w przepraszającym geście kłania się nisko i odchodzi wywołując w nas śmiech. Kobieta wciąż chyba jeszcze śpiąc nakrywa się chustą, chowając za kawałkiem materiału.
Droga prowadzi do wioski Nout. Dom, przy którym się zatrzymujemy, wydaje się zupełnie pusty. Właściciele są pewnie w polu. Moonson nie daje za wygraną, wypytując sąsiadów i próbując zlokalizować gospodarzy. Już po chwili przybiega młodziutka pani domu i zaprasza nas do środka. Zgadza się przyjąć nas na obiad. Moonson zdradza nam po chwili, że jest to siostra jego ukochanej. Jedna z jej czterech sióstr. Stara się odwiedzać ją oraz jej rodzinę, gdy bywa w pobliżu, gdyż chyba tylko oni są w stanie zrozumieć jego ból. Kobieta wskazuje na schody i zaprasza na piętro. Mieszka tu wraz z mężem i dwójką dzieci. Zmęczeni wędrówką korzystamy z zaproszenia i padamy nieprzytomnie na podłodze, pamiętając oczywiście, by nie kierować stóp w kierunku ołtarza i Buddy. Mongi z Myrą zasypiają natychmiast. Rozmawiamy o Moonson’ie oraz wszystkich tragediach, które go spotkały w jego wciąż jeszcze krótkim życiu. Los bywa okrutny i niesprawiedliwy, jednych obdarzając wszystkim, innych pozbawiając kolejnych namiastek szczęścia. A przy tym Moonson jest człowiekiem radosnym i ma w sobie tyle serca i ciepła. Nieraz ludzie posiadający wszystko potrafią być tak zgorzkniali. Jakby ilość szczęścia była odwrotnie proporcjonalna do bogactwa.
Świadomość, iż nasz wspaniały trek dobiega końca sprawia, że nie mogę tak leżeć bezczynnie, gdy ostatnie chwile przelatują przez palce. Zrywam się więc na równe nogi i postanawiam poszukać jakiegoś sklepu w wiosce. Nie ma to jak znaleźć sobie misję. Cała trójka piechurów oddaje się popołudniowej drzemce, a ja ruszam nie wiadomo dokąd. Z dołu dobiegają dźwięki naczyń i słychać rozmowę Moonson’a z gospodynią podczas przyrządzania posiłku. Nie chcąc zawracać mu głowy, o nic nie pytając, ruszam przed siebie wąską dróżką. Mijam sąsiadów, którzy machają na powitanie i uśmiechając się, serdecznie zapraszają na herbatę. Próba dowiedzenia się od nich, gdzie znajduje się sklep, spełza na niczym, gdyż zupełnie nie wiedzą, o co mi chodzi. Dziękuję im za gościnność i ruszam dalej. Na balkoniku w sąsiednim domu stoi pół naga kobieta, która akurat przebiera się tu, nie robiąc sobie z mojej obecności żadnego problemu. Na mój widok zasłania się tylko i wybucha śmiechem. I ją próbuję pytać o drogę do sklepu, unosząc rękę do ust w geście sugerującym picie i jedzenie, połączone z wskazaniem na pieniądze. Chyba zrozumiała moje skomplikowane pytanie, bo pokazuje dłonią w kierunku małej dróżki. Ta jednak prowadzi mnie jedynie w stronę kolejnych domów. Całe rodziny wybiegają, by się ze mną przywitać lub po prostu dobrze przypatrzeć. Po dwóch poprzednich dniach pełnych podobnych sytuacji, ich zachowanie wydaje mi się już całkiem naturalne. Zatrzymuję się więc, witam i przyglądam im również. Kolejne rodziny chcą mnie zaciągnąć do siebie na herbatę. Piękne! Postanawiam jednak nie dać się rozproszyć tą ilością uwagi… Bogini składa ręce w geście podziękowania i rusza dalej. W końcu jedna z kobiet domyśla się, czego poszukuję. Wypycha swoją nastoletnią córkę w moim kierunku, w geście: ‘no idź, pokaż jej drogę, ona chce do sklepu’. Ta najpierw niepewnie, a po chwili już dumnie kroczy przede mną, po drodze odpowiadając na pytania ciekawskich mieszkańców, spoglądających na mnie jak na kosmitkę. W końcu docieramy do małego sklepiku. Nie udaje się kupić wody, ale mają tu colę i sprita. Są chrupki, tytoń i właściwie niewiele więcej. Właścicielka sklepu wraz z córką i wnukami obierają akurat zasuszone kolby kukurydzy. Widząc mnie, natychmiast zaparza herbatę i zaprasza na poczęstunek. Jeden z chłopców chowa się przede mną w ramionach matki, drugi, choć niepełnosprawny, okazuje się bardziej komunikatywny. Podchodzi do mnie, dotyka moich dłoni, skóry i widać, że jest zdumiony tym, jak inaczej wyglądam. Przygląda się kamykowi zawieszonemu na rzemieniu na mojej szyi. Przyrównuje go do swojego medalika. Po chwili jesteśmy już najlepszymi kumplami. Wygłupiamy się i szybko zapominam o reszcie świata. Gdy wracam, towarzystwo wcina już w najlepsze ‘nudlową zupę’. Paweł zdążył się odrobinę zaniepokoić, jednak Moonson uspokaja, że wiejska poczta pantoflowa informowała go na bieżąco, gdzie jestem. No tak, w takich miejscach wszyscy wiedzą o sobie wszystko.
Po zjedzonej zupie natychmiast ruszamy dalej. Musimy przedostać się przez góry do jeziora, skąd popłyniemy łódką na jego północną stronę do Nyaung Swue, gdzie nastąpi nieunikniony kres naszej wędrówki. Niebo chmurzy się i grzmi w oddali, więc narzucamy żywsze tempo marszu. Schodząc z gór mijamy całe grupy z plemienia Pa Oh wracające ze znanego w okolicy pięciodniowego marketu na Jeziorze Inle. Docieramy do pierwszej wioski plemienia Inka. Moonson opowiada, że ziemie te jeszcze niedawno całe porośnięte były bambusem, jednak od kilku lat wszyscy uprawiają tu dochodową trzcinę cukrową. Przy rozległych trzcinowych polach bambusowe domki na podwyższeniu wyglądają uroczo.
Mijamy klasztor przy świętej górze, którą udało nam się przebyć. Moonson wskazuje na trzy wioski na szczycie góry, do których dostać się można jedynie pieszo: jedna należy do plemienia Pa Oh, druga do Tanyo, a trzecia do ludu Inka.
Po godzinie marszu wzdłuż kolejnych pół trzcinowych, całkowicie wyczerpani, docieramy do wąskiej rzeki. Dzieci siedzące na stogu siana witają się z nami radosnymi okrzykami. Wskakuję do nich natychmiast i razem pozujemy do zdjęcia.
Przy rzece czeka już na nas łódka, w której usadawiamy się wygodnie. Mężczyzna odpala silnik. Przyszedł czas na zasłużony odpoczynek.
Płyniemy przez wioskę, której domy zbudowane na wysokich palach, górują nad lustrem wody. Dzieci i kobiety mają właśnie wieczorną kąpiel. Chłopiec na brzegu puszcza latawiec biegając z nim dookoła. Rybacy łowią ryby. Po jakiś dwudziestu minutach docieramy do osławionego jeziora. Ekscytacja miesza się ze smutkiem. Pora pożegnać się z Synem Księżyca i Mongimi.
Znów trzeba będzie stawić czoła powrotowi do cywilizacji…