Luang Namtha
II
Boże Narodzenie w dżungli
Wyruszamy o świcie. Zbiórka punktualnie o ósmej pod agencją. Into the wild… w rzeczy samej.
Zatrzymujemy sie jeszcze na lokalnym targowisku…
…by kupić warzywa, owoce, narzędzia i… kołdry? Tak, kołdry. Co tu się dziwić… Każdy człowiek wie, że wyruszając do dżungli obowiązkowo trzeba się zaopatrzyć w kołdrę. Ekspedycja miała zapewniać uczestnikom śpiwory i wychodzi na to, że organizatorzy to właśnie mieli na myśli. Zaczyna się więc bardzo profesjonalnie. Ha ha! Już widzę, jak przedzieramy się przez tę dżunglę z kołdrami na plecach…
20 kilometrów tuk tuk’iem pod górę, wyładunek ekwipunku tuż przy strumieniu. Nazbierało się tego trochę. Każdy zapamiętale układa rzeczy w plecakach, by nic nie uwierało, by zmieścić jak najwięcej… Panowie przyczepiają sobie te wielkie kołdrzyska do plecaków, nie kryjąc zaskoczenia. Przekraczamy strumień i już po chwili jesteśmy w samym środku lasu. Potężne konary drzew sięgają wysoko, gdzie wzrok już nie sięga. Patrzę w górę. Ogrom! Powietrze pachnie wilgocią. Promień słońca przebija się przez korony drzew. Podświetlone liście bananowców przybierają śliczny odcień limonkowej zieleni.
Nasza grupa liczy jedenaście osób. Sporo. Na czele główny inicjator przedsięwzięcia – Maya, za nią jej chłopak Tibo i przewodnik Sup. Dalej para Hiszpanów – drobna Judith przypomina mi bohaterkę musicalu Hair – Jinni. Ma ten sam niewinny i zaskoczony wyraz twarzy. Są jeszcze bracia bliźniacy, których imion nie dosłyszeliśmy… Wyszeptane cichutko, trochę jakby miały pozostać nieznane. Tajemniczy bracia w ogóle nie mówią zbyt wiele, w odpowiedzi pomrukują tylko nieśmiało.
Przewodnik Sup (co po laotańsku oznacza ‘łączyć, połączyć razem’’ – trzeba przyznać, że imię świetnie pasuje do powierzonej mu roli) ma zaledwie 24 lata. Są też pomocnicy – Sijan i Pankeo.
Sijan, mimo starszego wieku i braku znajomości angielskiego, najbardziej poczuwa się do powierzonej mu roli. Bez przerwy opowiada ciekawe historie. Przyklejamy się do niego na dobre gestykulując i rysując na ziemi znaczenia słów, wspólnie wynajdujemy swój własny sposób komunikacji. Dowiadujemy się na przykład, że wnętrze łodygi ratanu (tego samego, z którego wykonuje się kosze i meble) świetnie nadaje się do jedzenia, zarówno na surowo, jak i po ugotowaniu. Próbujemy po kawałku surowej rośliny – delikatny smak przypomina niedojrzały orzech włoski. Rozmowy z Sijanem są jak mongolskie dialogi Pawła z Batgerelem na pustyni Gobi. Uwielbiam tę determinację. Tak bardzo chcesz coś przekazać lub zrozumieć, że zrobisz wszystko, aby to się powiodło… aktorstwo i wygibasy pierwsza klasa.
Przerwa na lunch okazuje się małym oszustwem. Przecież mieliśmy jeść to, co znajdziemy w dżungli! Ryba i sałatka z bambusa mimo, iż przygotowane wcześniej, smakują wybornie.
Po posiłku nasze pierwsze zadanie – kubki z bambusa. Czuję się trochę jak na obozie harcerskim, drużynowy zaraz rozkaże śpiewać.. AAAA!! No ale co jak co – bez kubka ani rusz, a pić się chce. Bambus wewnątrz łodygi ma poprzeczne ścianki oddzielające jego fragmenty. Po przekrojeniu taka ścianka idealnie tworzy dno kubka. Przyciąć, oczyścić, wypolerować i gotowe.
Można jeszcze przyozdobić i wystrugać jakiś wzór. Postanawiam zrobić Pawłowi prezent pod choinkę, raczej pod bananowca…
Świetnie nada się na wieczorne laotańskie whisky przy ognichu.
Na kolację zbieramy kwiaty bananowca i łodygi ratanu ciekawi sposobu, w jaki je przyrządzimy.
Po dotarciu do miejsca obozowiska nie ukrywam rozczarowania, gdy dostrzegam zbudowaną wcześniej bambusową wiatę. Pozostaje nam tylko zebrać wielkie liście i umościć z nich posłanie. A z tym wcale nie jest łatwo. Wysokie drzewa rosną głęboko w gęstwinie dżungli. Trzeba zwinności i sprytu, by się do nich przedrzeć. Dookoła niezliczona ilość pająków i robactwa. Jeeeh.. dzielnie ukrywam fale dreszczy, które wstrząsają moim ciałem. W końcu wracamy z tych poszukiwań z naręczem liści i układamy z nich wygodne łoże.
Po chwili przyłączamy się do gotowania kolacji w łodydze bambusa. Sup ustawia na ognisku stelaż i podpiera na nim długie pojemniki, w których zagotujemy wodę.
Gdy ta bulgocze już na dobre, wrzucamy do środka pokrojony w kosteczkę kwiat banana i ratan. Nie ma co się oszukiwać – gdybyśmy chcieli tak ugotować ryż i warzywa dla dziesięciu osób, wigilia nie byłaby gotowa nawet na jutro. Gotowanie w bambusie ma więc raczej charakter demonstracyjny. Już po chwili na ognichu ląduje gar z ryżem. Wraz z Sijanem przygotowujemy zastawę z różnorodnych liści. Przebijamy ich ścianki szpileczkami z bambusa… raz, dwa, trzy… i talerz gotowy. Podekscytowani nakrywamy do stołu. Judith i Maya strugają coś na swoich kubeczkach, śpiewając przy tym hiszpańskie kolędy.
Gdy zasiadamy do kolacji, jest już ciemno.
Wieczór mija na rozmowach przy ognichu. Sup śpiewa laotańskie weselne przyśpiewki. Mówi, że ćwiczy przed zbliżającym się weselem, na którym za kilka dni będzie wodzirejem. Bardzo jest tym faktem podekscytowany.
Ognisko przygasa, dookoła iskrzą świetliki. Wyglada to naprawdę magicznie.
Podświetlony świetlik
Pojedyncze osoby wykruszają się i chowają pod ciepłymi kołdrami, na swym wielkim posłaniu. Po chwili słychać pierwsze świsty i pochrapywania. Chyba wszyscy już śpią… wszyscy poza mną. Leżę i nasłuchuję, gapiąc się w gwiazdy i licząc renifery… Trzeba przyznać, że dźwięk dżungli nocą jest trochę niepokojący. W mojej głowie pojawiają się obrazy widzianych pająków oraz zwierząt, o których opowiadał Sup. Brrr… Podobno można tu też spotkać dzikie świnie, jelenie, węże.. Bóg jeden wie, co jeszcze! W końcu zaczynam odpływać spokojnie w ramionach Morfeusza. Z wciąż jeszcze płytkiego snu wyrywa mnie tupot kopyt jakiegoś zwierzęcia. Sup i Pankeo zrywają się na równe nogi i płoszą zwierzynę. Ta ucieka, pozostawiając po sobie jedynie tupot kopyt i szelest liści. Dźwięk oddala się, po chwili ucicha całkowicie. Panowie biegną w ślad za dźwiękiem. Widać migoczące światła ich latarek. Po chwili już tylko cisza. Nie wierzę, że tak nas tu zostawili!!! Paweł nawet nie drgnął. Eh… niech sobie śpi… co to właściwie zmienia. Czekam cierpliwie, sama już nie wiem na co, bo o śnie mowy nie ma. W oddali słychać jakieś glosy, ufff… panowie wracają. Rozpalają wygasłe już całkiem ognisko. Leżę tak jeszcze przez chwilę, wsłuchując się w brzmienie laotańskiego języka i w końcu zasypiam.