Chuandixia znajduje się jakieś 90 km od Pekinu.
Obecnie mieszka w niej 27 rodzin w liczbie zaledwie 93 zarejestrowanych mieszkańców. Otóż w Chinach każdy ma obowiązek rejestracji, a po przyporządkowaniu do danego miejsca nie można ot tak, po prostu, przeprowadzić się w inny region Chin.
Historia wioski sięga czasów dynastii Ming i Qing. Zachowało się tam około siedemdziesięciu starożytnych domów z tego okresu. Ich architektura jest bardzo ciekawa. Centralnym miejscem każdego domu jest atrium, z którego wchodzi się do poszczególnych pomieszczeń. Te dobudowane pokoje są więc osobnymi budynkami, najczęściej pełniącymi funkcję sypialni. W atrium je się wspólnie posiłki i spędza najwięcej czasu. Domy w Chuandixi zbudowane zostały piętrowo na zboczu góry. Prowadzą do nich labirynty wąskich uliczek i schodów, w których łatwo się pogubić.
Szczególnie wieczorem, gdy słabe oświetlenie sprawia, iż wszystkie uliczki wyglądają identycznie. Nie mogę się doczekać, jak zobaczę to wszystko jutro w świetle dziennym. Pukamy do kolejnych drzwi z nadzieją, że w którymś z domów znajdziemy schronienie na noc. Nie ma tu hoteli czy guesthous’ów, więc pozostaje liczyć na serdeczność i gościnność mieszkańców, którzy za ustaloną opłatę chętnie goszczą przyjezdnych. Majówka musiała ich jednak zaskoczyć, gdyż po pół godzinie poszukiwań nie udaje nam się znaleźć bazy noclegowej. W końcu jedna z mieszkanek wioski dzwoni gdzieś i załatwia nam spanko w sąsiedniej wsi – Baiyu. Jeszcze tylko kolacja w ‘zajeździe’, podczas której próbujemy mocnej chińskiej wódki ryżowej i już po chwili rozlokowujemy się wygodnie w piątkę na wielkim łożu zbudowanym z… pieca! Autentycznie! Zimą rozpala się pod łóżkiem palenisko i w ten sposób ogrzewa pomieszczenie. Otwór, przez który dorzuca się do pieca, znajduje się na zewnątrz. W życiu nie widziałam czegoś podobnego i prawdę mówiąc cieszę się, że jest lato. Nie wiem, czy udałoby mi się zasnąć wiedząc, że leżę na rozżarzonych węglach!
Rankiem zrywam się z łóżka pierwsza, po chwili wstaje Paweł i ruszamy na przechadzkę po okolicznych wzgórzach.
Decydujemy się też zaryzykować nasz brak znajomości chińskiego i nie czekając na resztę zasiadamy do śniadania w lokalnej knajpce. Na szczęście nie trzeba tu niczego zamawiać, gdyż na śniadanie ‘każdy stolik’ dostaje to samo, czyli zupę z dyni, marynowaną kapustę, baudzy (drożdżowe bułki w stylu naszych ‘pampuchów’) i tofu, które mocno nasączone sosem sojowym i przyprawami, jest tym razem tylko dodatkiem. Nie wiedząc o tym porywamy się z Pawłem na nie i zanurzamy w ustach po całym kawałku. Nie wytrzymuję i wypluwam całość na talerzyk. Co za gorzkie, nieznośne paskudztwo! Spoglądam na stolik obok i zauważam, że sąsiedzi maczają tylko delikatnie swoje baudzy w przyprawie z tofu. Teraz wszystko jasne!
Po śniadaniu ruszamy pieszo do odległej o dwa kilometry Chuandixi. Tam, po drugim śniadaniu z resztą grupy, już bardziej udanym, ruszamy na pobliską górę.
Wspinamy się coraz wyżej, by podziwiać ułożenie wioski na zboczu góry. Pierścienie z domkami wyglądają stąd uroczo.
Na górze każdy z nas indywidualnie znajduje sobie zajęcie…
Jednak chwilę po tym, jak docieramy na szczyt, przegania nas wietrzysko zapowiadające ulewę.
Jeszcze popołudniowy spacer po wyjątkowo dziś przeludnionej wiosce…
… i jeden ze sloganów politycznych Mao z czasów ‘rewolucji kulturalnej’:
Pod wieczór decydujemy się na taksówkę powrotną do Pekinu. Droga powrotna, choć długa i zakorkowana mija już bez większych przygód.
HI Gosia,i’m Pu Shuting,we met at Brother Zhaxi coffee shop in Lugu Lake,remember me?i’m visiting u here~~~the photos u took they’re amazing~~hope u and ur partner everything’s going good!
many regards~
Hi Pu Shuting, thanks a lot! Sure we remember you and Zhaxi! All goes well, except that today is our last day in Yunnan. Just finished the Tiger Leaping George trek. Soon will be adding here texts and photos from Yunnan too. I’m glad you like them so far Thank you for the great coffee break. We really loved your sweet place by Lugu Hu, so cute! We trust you both are doing well and ready for the season! Hoping to be back there one day…