W drodze do Dharamshala
II
Delhi. Jak dotychczas zawsze miało do zaoferowania kilka przygód. Jakąś lekcję, przypomnienie, że nawet najlepszy plan, nigdy nie zagwarantuje pełnego bezpieczeństwa. Wydarzeń i tak nie da się przewidzieć, a poczucie to trzeba najpierw znaleźć w samym sobie. Zaufanie. Wszystko jest tak, jak ma być. Doświadczenia, dobre czy złe, są nam na drodze rozwoju niezbędnie potrzebne. A wrogowie zawsze ostatecznie okażą się sprzymierzeńcami.
Nie jestem pewna, czy moje nastawienie do Delhi powoduje, że to miasto traktuje mnie jak największego wroga, czy ono traktuje tak wszystkich… Zakładając, że sami kreujemy swoją rzeczywistość, to chyba pytanie z serii – co było pierwsze – jajko czy kura. I jak właściwie wyjść z tego cyklu?
Samolot z Kochi do Delhi przylatuje na chwilę przed północą. Przede mną nocka na lotnisku, by z rana przesiąść się na samolot do Dharamshala. Znajdę tu sobie kąt i jakoś przekimam do rana.
Już po wyjściu z samolotu wracają nieprzyjemne wspomnienia sprzed roku, gdy wylądowaliśmy tu z Pawłem po raz pierwszy w Azji i gdy w ciągu kilku godzin prawie skradziono nam trzy dni z życia. W Delhi trzeba mieć plan i absolutnie nie wolno dać się komukolwiek na cokolwiek naciągnąć. To miasto uczy asertywności, stanowczości, a przede wszystkim obdziera z wyuczonej grzeczności i miłego uśmiechu. Z każdej strony nagabywanie, namawianie i wciskanie pomocy na siłę. A ‘życzliwy’ uśmiech na twarzach ludzi jest jedynie misternie dobraną maską. Twarz trzeba tu mieć surową, by przypadkiem nikt nie wpadł na pomysł, że może dasz mu się urobić. Nie ma miejsca na relaks i rozleniwienie. Czujność i oczy dookoła głowy! To brzmi jak niezłe wakacje, co?
Gdy przylecieliśmy tu w marcu 2013, świeżynki żądne przygód po raz pierwszy w Azji, miasto nie przywitało nas zbyt serdecznie. Ucieszyliśmy się bardzo, gdy okazało się, że Hindusi świętują akurat Holi, czyli wiosenny festiwal kolorów. Wszyscy na ulicach obsypują się wtedy kolorowym proszkiem lub też oblewają wodą. Bawiliśmy się świetnie do czasu, gdy nie znaleźliśmy się Old Delhi, czyli na starym mieście, w pobliżu meczetu Jama Masid, gdzie staliśmy się celem ataków. Baloniki napełnione wodą rzucane w naszym kierunku, wymierzane były z coraz większą precyzją i siłą. Nie było to bynajmniej w formie żartu i zabawy. W pewnym momencie podszedł do nas pewien mężczyzna i kazał wracać skąd pochodzimy wrzeszcząc, że nie jest to nasze święto. Obok twarzy przeleciał mi kolejny balonik z wodą, więc nie czekając ani chwili złapaliśmy motorikszę i wróciliśmy do hotelu tracąc ochotę na dalsze zwiedzanie miasta. Nie mając jeszcze pojęcia o pewnych specyficznych cechach azjatyckich realiów, następnego dnia daliśmy się namówić na trzydniową objazdową wycieczkę trasą złotego trójkąta – Delhi, Jaipur, Agra. Co jak co – przygodę zaserwowaliśmy sobie niezapomnianą. Straciliśmy sporo kasy i chyba jeszcze więcej nerwów. Nasz kierowca bombowca – Czarma – czarujący był tylko pierwszego dnia, gdy pozwalaliśmy mu na obwożenie nas od sklepu z biżuterią do warsztatu szyjącego dywany. Taksówkarze za przywożenie klientów dostają od właścicieli sklepów spore prowizje. Zamiast więc zwiedzać zabytki, wypełniają harmonogram dnia zakupami. No, któż nie chciałby zakupić sobie dywanu? W sam raz na nasz zaplanowany trek w Himalajach! Podobny problem był z posiłkami. Taksówkarze zabierają turystów do drogich restauracji i jeszcze karzą tam za siebie płacić, co absolutnie nie jest częścią umowy. Gdy drugiego dnia Czarma zatrzymał się przy kolejnym sklepie z biżuterią, powiedzieliśmy ‘dość’. A właściwie to Paweł powiedział, bo ja będąc kobietą mogłabym sobie gadać do woli. Czarma oburzył się, po czym splunął za okno, włączył silnik samochodu i ruszył we wskazanym kierunku. Natychmiast przestał powtarzać swoje ‘Yes boss’ i w ogóle zupełnie przestał z nami rozmawiać. Jakość i standard miejsc noclegowych również spadał z dnia na dzień coraz niżej. Im dalej od agencji, od której wykupiliśmy wycieczkę, tym robiło się mniej przyjemnie. Trzeciego dnia z umówionego zwiedzania nici. Czarma zwyczajnie porzucił nas w zapomnianym przez Boga miasteczku Tundla, gdzie przyszło nam czekać do wieczora na pociąg. Miejscowy dworzec był niczym z filmu Hitchcocka. Siedziałam na ławce poczekalni z nogami podkurczonymi pod siebie, gdyż szczury przebiegały między peronem a toaletą, tuż pode mną. Zbierało się na deszcz, więc pod dachem dworca gromadziły się ptaki z całej okolicy. Skrzeczały głośno powodując niesamowity harmider. Karaluchy już nawet nie robiły na mnie w tym wszystkim wrażenia. Pociąg spóźniał się w nieskończoność. Trzy pierwsze dni w Azji i lekcja życia w Indiach w pigułce. Tak się dzieje, gdy człowiek nie pyta, nie czyta i jedzie w nieznane…
Tym razem czuję się bardziej przygotowana. Mam plan, którego pierwszym punktem jest spędzić w Delhi jak najmniej czasu. Drugim – nie ruszać się nigdzie z lotniska. Organizatorzy kursu pomogli mi skontaktować się z kilkoma uczestnikami, którzy jutro mają lecieć tym samym samolotem. Pati z Hiszpanii proponuje, bym przyjechała do jej hotelu, aby rano razem wrócić na lotnisko. Gra nie jest warta świeczki, gdyż droga do hotelu na drugim końcu miasta zabierze mi dobre dwie godziny. Dziękuję więc za propozycję i pozostaję wierna zasadzie nr.2 – nie opuszczać lotniska! Podróżniczka od siedmiu boleści. Kulę się na jednej z ławek w pobliżu innych śpiących podróżnych, wciskam plecak pod głowę i zasypiam nie wiedząc jeszcze, że i tak przyjdzie mi jutro złamać swój mini kodeks Delhi.
Następnego ranka, już na chwilę po spotkaniu nowych znajomych z kursu, zaczynają się kłopoty. Godzina odlotu zostaje stopniowo przesuwana z 10.30 robi się 12,00 , aż w końcu podróżni zaczynają się oburzać i irytować. Chwilę po południu linie oferują nam obiad, po którym lot zostaje całkowicie odwołany. W Dharamshala ulewne deszcze i mgły. Warunki pogodowe nie pozwalają więc na odlot samolotu. Mamy szczęście, że linie Air India w ogóle poinformowały nas o anulowaniu połączenia. Podobno często spędza się na lotnisku całą dobę, zanim ktoś raczy udzielić jakichkolwiek informacji o tym, co się właściwie dzieje. Siedząc tam czytam akurat maila od poznanych w Fort Kochi Francuzek, które po 32 godzinach oczekiwania na samolot w Chenaj, dowiedziały się w końcu, że został on odwołany. O zrefundowanie biletu walczyły kolejnych kilka godzin. This is Air India.
I co tu teraz?
Podróż autobusem zabierze nam jakieś 16 godzin, więc jest szansa zdążyć na drugi dzień kursu. Ale tłuc się aż tyle? Obsługa lotniska odradza nocną podróż autobusem ze względu na pogodę i ryzyko obsuwania się ziemi w górach. Możemy przenocować w Delhi i wyruszyć wczesnym rankiem następnego dnia. Pozostaje też opcja taksówki z noclegiem gdzieś po drodze. Co za pech! Przegapimy dzisiejszą wieczorną ceremonię i jutrzejsze zajęcia prawdopodobnie też. Jest już późne popołudnie, gdy po kolejnych dwóch godzinach formalności związanych z odzyskiwaniem pieniędzy za odwołany lot, udaje nam się w końcu odebrać bagaże i opuścić lotnisko. Pocieszający jest fakt, że jesteśmy razem. Chociaż towarzysze pechowej przygody są mi zupełnie obcy, ich obecność jest na miarę złota. Jest Niemka Petra, która od dwudziestu lat mieszka na łodzi w St. Martins na Karaibach; Hiszpanka Pat, od trzech lat pracuje jako kucharz w Nowej Zelandii oraz para Włochów Barbara i Christian, z małej miejscowości Taronto, niedaleko Neapolu.
Po krótkiej dyskusji decydujemy się wziąć wspólnie taksówkę do Dharamshala, z nocnym przystankiem w Chandigarth, na pograniczu stanu Pendżab i Hariana. Po dwóch godzinach stania w korku, opuszczamy Delhi. Fiuuu!
Mimo iż w samochodzie mamy kompletny ścisk, a bagaże ledwie pomieściły się na dachu, humory poprawiają nam się natychmiast. Byle jak najdalej od zakorkowanego i mało przyjaznego Delhi!
Niezły początek:)