Festiwal Taunggyi
Wszystko zaczęło się od zupy! Zupy balonowej…
Spędzając przyjemnie czas nad jeziorem Inle wybraliśmy się z Myrą i Scotem do pobliskiej miejscowości Taungyyi na słynny festiwal balonów. Setki kolorowych balonów wznoszących się w powietrze przy dźwiękach birmańskiej muzyki oraz przy smaku tutejszego piwa?! Mmmmm… Długo się nie zastanawialiśmy. Najpierw dwugodzinna podróż lokalnym transportem (oczywiście na dachu!) a na miejscu prawdziwy festyn i zabawa na całego. Aleja straganów zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Dalej wesołe miasteczko i niepowtarzalne karuzele napędzane ręcznie!!! Musicie to zobaczyć:
Tuż obok strzelnice oraz inne rozrywki. Piwo leje się litrami, a przystrojeni kelnerzy donoszą kolejne dzbany. Po kilku kuflach udaje nam się w końcu wyrwać z przyjaznych ramion poznanych Birmańczyków, którzy bez końca chcą robić sobie z nami zdjęcia.
Ruszamy na główny plac, by tam w towarzystwie setek czekać, aż kolorowe kule przystroją niebo. Tylko na niebie zamiast balonów pojawiają się… krople deszczu!
Zniechęceni długim oczekiwaniem i wietrzną pogodą postanawiamy z Myrą i Scottem skusić się na ostatni kufel piwa a następnie wracać do Nyaungswe. W końcu przed nami jeszcze cała droga powrotna! Wychylam kolejny łyk złocistego napoju, gdy moją uwagę przyciąga zupa. Tuż obok siedzi poznany chwilę wcześniej Birmańczyk (a dokładniej mieszkaniec plemienia Szan) z żoną, który ze smakiem zajada ciepłe danie. Boże, jaka jestem głodna! Już północ, nic dziwnego, że kiszki grają marsza. Po chwili zamówiona zupa trafia też na mój stolik. Paweł zaraz po spróbowaniu odmawia dalszej degustacji. Ja zbyt głodna, by zastanowić się nad smakiem, pochłaniam zawartość kolejnych łyżek, zanim dociera do mnie dziwaczny smak! Uhhh… Ohydztwo!!! ‘Mówiłem Ci, nie jedz tego’. Zapijam paskudny smak łykiem piwa, po czym zrywamy się z krzeseł i wybiegamy na polanę, gdyż na niebie wśród okrzyków radości pojawia się pierwszy balon!!!! Ekscytacja zebranych przypomina scenę z koncertu, kiedy spóźniona kapela wchodzi wreszcie na scenę po godzinach oczekiwań tłumu. Piski i okrzyki szybko jednak ucichają, gdyż poza jednym symbolicznym balonem, nie ujrzymy dziś już nic. Niespokojne wietrzysko stwarza zbyt duże zagrożenie. Nic to, trzeba wracać. Myra ze Scotem zgubili się gdzieś w tłumie. Zmarznięci w końcu rezygnujemy z dalszych poszukiwań i postanawiamy ruszać do domu. Nie jest łatwo, gdyż kolejne busy szybko zapełniają się ludźmi, kolejne odjeżdżają nam sprzed nosa wypełnione po brzegi zarówno w środku, jak i na dachach. Trzeba będzie dużego sprytu, by się tam wcisnąć. No i znajomości języka. Zanim w ogóle uda nam się dowiedzieć, czy bus jedzie w naszym kierunku, nie ma już w nim miejsc. I tak ucieka nam kolejny i kolejny… i kolejny! Na taksówkę w ogóle nie ma już szans. Zmęczeni i przemarznięci wybuchamy na siebie w złości i już tylko kilka sekund dzieli nas od sprzeczki. Wszystko zdaje się zmierzać w jakimś katastroficznym kierunku. Trzeba było chociaż zabrać namiot! Nagle spośród okrzyków i hałasu rozwrzeszczanego tłumu wyłania się znajomy dźwięk… przecież to język polski!!! Monika i Michał!!!! Nasi sąsiedzi z domku obok! Wychylają się z taksówki i przywołują nas zapraszającym ruchem ręki, proponując wspólny powrót. Z radości mam ochotę rzucić im się na szyję. Już po chwili siedzimy w suchym i ciepłym aucie, tylko niepokój o Myrę i Scota nie pozwala mi się rozluźnić…
W nocy męczą mnie koszmary i majaki. We śnie wciąż jesteśmy na festiwalu, wciąż ten chaos, tłum ludzi i dziwaczne głosy… Naprzemienne napady zimna i gorąca nie dają spać. Coś dzieje się ze Scott’em, Myra biegnie dokądś. Sama. Budzę się po raz kolejny i biegnę do ubikacji. Mój system trawienny chyba całkiem przestał funkcjonować. Tak mi źle. I ten ból. Mięśnie, stawy, całe ciało… Najbardziej boli w bezruchu, więc wiję się jak osika, co przynosi pewną ulgę.
Cieszę się na widok wschodu słońca. Za dnia wszystko wygląda lepiej. Wciąż jeszcze mam nadzieję, że to zbyt duża ilość wypitego piwa tak na mnie zadziałała. Z czasem jednak tracę złudzenia. Przy śniadaniu Monia z Michałem proponują czysty spirytus. Ponoć niezawodny w podobnych sytuacjach. ‘Jeśli masz w sobie jakaś bakterię czy inne paskudztwo, spirytus z pewnością się z tym upora’. Dobra, zdusić robala! Ale aż 100 ml? Nie dam rady… Wypijam duszkiem pięćdziesiątkę, zatyka mnie na chwilę, piecze i dusi w gardle. Nie było aż tak źle. Akcja niczym chiński bimber w Mongolii!
Dziękuję kochanym wybawcom i wracam do łóżka. Przynajmniej udaje mi się zasnąć i ból jakby trochę zelżał! Po przebudzeniu wraca i następne dni utwierdzają nas w przekonaniu, że chyba dopadło mnie coś poważniejszego. Wciąż nie czuję się stuprocentowo i niewiele jem, jednak wiza kończy się lada dzień i trzeba ruszać w drogę. Do Tajlandii nam nie spieszno, jednak w obliczu mojej słabości z utęsknieniem czekam, by się tam znaleźć. Przed nami jeszcze dwie nocki w autobusie, nim dotrzemy do przejścia lądowego w Myawaddy…
Wieczór pożegnalny z Monią i Michałem.