Songpan
IV
Trek w siodle c.d.
Górski potok słyszę jeszcze zanim otwieram oczy. Przewracam się na drugi bok i ukołysana jego melodią zasypiam jeszcze na chwilę. Zza namiotu dochodzą mnie oczywiście same męskie głosy. Dlaczego właściwie nie ma tu z nami żadnej kobiety?? Nawet konie, choć Paweł mówi, że jak wałachy to się nie liczy 😉 Pocieszające! Niszu już chyba piąty raz coś krzyczy. To chyba do mnie… Pora wynurzyć się z namiotu, przed nami kolejny piękny dzień!
Na śniadanie papka z dyni, przyrządzona na ostro z imbirem, czosnkiem, chilly i ziemniakami. Zjadam ją na wpół śpiąc. Podobnie jak konie, które mimo otwartych oczu stoją bez ruchu. Jakby również ukołysane szumem wody. Podchodzę do Narata, by się przywitać. Głaszczę go delikatnie po chrapach, on jednak powolnym ruchem odsuwa głowę i odpływa w delikatnym półśnie. Niszu i Coromte przygotowują poranną porcję suszonych nasion bobu – to je na pewno trochę rozbudzi.
Nabierzcie sił kochane rumaki, bo przed nami cały dzień górskiej wspinaczki.
Ruszamy tylko w piątkę. Niszu zostaje, by sprawować pieczę nad obozowiskiem, które jak się okazuje zostawiamy tutaj. Cieszy mnie ta wiadomość, przede wszystkim ze względu na konie. Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby kolejny dzień dźwigały ten cały majdan. Wspaniale jest znów znaleźć się w siodle. Idziemy wzdłuż rzeki, przeprawiając się kilka razy z jednej strony na drugą.
Z dumą przewodzę na przedzie zastępu. Coromte, jadący na samym końcu, od czasu do czasu udziela wskazówek, w którym kierunku podążać. Choć najczęściej powtarza swoje ulubione ‘Koń wie’. Sprawdzam, czy ta teoria się zgadza i popuszczam wodze, aby koń bez mojego nadzoru szedł niesiony głosem pana.
Coromte raz po raz pogwizduje i wypowiada obco brzmiące komendy. ‘Dło!’, ‘Szszsz..’, ‘Człe!’ W jakiś osiemdziesięciu procentach jego komendy wystarczają i Narat idzie według wskazówek. Do czasu, gdy ma do wyboru drogę miękko wyścieloną trawą lub kamienistą. Domyślacie się pewnie, którą wybiera. Wtedy Coromte może sobie gwizdać. Podobnie, gdy mamy przekroczyć rzekę. Szybko zauważam, że Narat czuje respekt przed wodą i zwykle drepcze w miejscu przez chwilę, zanim decyduje się do niej wejść. Łydka i dosiad wydają się w tych chwilach niezbędne. W wodzie stąpa ostrożnie. Mimo, że już zanurzony po kolana, dokładnie bada kamienny grunt. Odwracam głowę, by się upewnić, że zmierzamy w dobrym kierunku. Coromte wydaje się zniecierpliwiony naszym spokojnym tempem, bo natężenie ‘Dło! Czło!! szszsz…’ wzmaga się zdecydowanie.
Po oddaleniu się od rzeki wchodzimy dość stromym podejściem pod górę. Idziemy przez las, za którym nisko w dolinie wyłaniają się pierwsze domy pobliskiej wioski. Ciągnie się ona przez dobrych kilka kilometrów. Mijamy kilku jej mieszkańców, którzy witają nas jak zwykle z uśmiechem. Przechodzimy obok świątyni oraz wielkiego domu z chińską flagą. Wygląda na budynek lokalnego samorządu, bo na parterze widać małą bibliotekę, a pomieszczenia oznaczone są tabliczkami z chińskimi napisami. Nie widać tam żywej duszy.
Za wioską wracamy do rzeki i konie znów po kolana w wodzie pomagają nam się przez nią przeprawić. Przed nami bardzo wysoka góra i niezmiernie strome podejście. Zastanawiam się, czy to nie za wiele oczekiwać, że konie nas na nią wniosą. Proponujemy Coromte, aby może zejść z koni i wejść pod nią pieszo, jednak on stanowczo zaprzecza. Zauważam, że popręg zrobił się trochę luźny i próbuję go podciągnąć, jednak i tym razem brygadzista krzyczy i macha ręką, aby tego nie robić. Hmm… Przecież się biedak obetrze, jak mu siodło i czaprak tak się będą suwać w przód i w tył. Próbuję wierzyć, że facet wie, co robi. Już po chwili mój koń wielkimi susami wspina się pod górę, a za nim cała ferajna. W oddali ośnieżone szczyty. A z drugiej strony doliny wodospady. Znów ogarnia mnie wzruszenie patrząc na okolicę. Wymarzone miejsce do konnej wędrówki.
Chwilami jednak strome zbocza, pod które się wspinamy, wydają się dość niebezpieczne i zaczynam wątpić, czy szlak nie jest zbyt trudny. Konie jednak radzą sobie doskonale. Ich kondycja zdumiewała mnie już wczoraj, dziś udowadniają swą wytrzymałość. Strome podejścia wydają się robić wrażenie tylko na mnie. Nie wiem, czy chłopaki tak dobrze grają, ale wyglądają na całkowicie spokojnych. Gdybym to ja po raz pierwszy siedziała w siodle, nie powiem Wam, co już bym zrobiła ze strachu. Chwilami przechodzimy do rytmicznego kłusa i Paweł natychmiast opanowuje anglezowanie. Perkusista rytm ma we krwi! A Coromte dalej powtarza swoje komendy, jak nakręcony nie dając sobie chwili wytchnienia. Zastanawiam się nad tym, jak to wszystko właściwie działa. Czterech turystów postanowiło wybrać się na konny trek. Oczywiście, nie jesteśmy pierwsi i panowie przewodnicy już mają doświadczenie w organizowaniu tego typu wędrówek. Uprzedzaliśmy też, że 75% naszego zespołu zaledwie raz, czy dwa siedziało na koniu. ‘No problem!’ – odpowiedzieli. Nie mamy toczków, żadnego sprzętu – no problem! I wiecie co… To wydaje się zupełnie proste. Konie są najzwyczajniej w świecie świetnie wytresowane. Reagują na dochodzące sygnały od Coromte i nawet, jeśli któremuś przyjdzie do głowy się wyłamać z zastępu, odejść w kierunku soczystej trawy czy wody, wódz sprawnie opanowuje sytuację. Daje sygnał, by cały zastęp czekał posłusznie i idzie z odsieczą bezradnemu jeźdźcowi. Zdarzyło się to zaledwie kilka razy i wszystkie konie czekały posłusznie podgryzając trawę. Choć w zdecydowanej większości konie trzymają się grupy i nie mamy większych problemów. Jestem zaskoczona, że całkowici amatorzy jeździectwa mogą przeżyć taką przygodę i wcale nie wymaga to od nich godzin treningu na ujeżdżalni. Może wiąże się to z odrobiną strachu, jednak żaden z chłopaków nie daje nic po sobie poznać. Ja momentami mam serce na ramieniu.
Pawłowi trafił się najbardziej zwariowany koń. Szaleniec o imieniu Seku zupełnie nie toleruje bycia wyprzedzanym, więc za każdym razem, gdy ktoś zbliża się do jego zadu i wysuwa na prowadzenie, Seku natychmiast strzela z kopyt. Paweł świetnie utrzymuje się przy tym w siodle i często udaje mu się powstrzymać kopnięcie sprawnym ściągnięciem wodzy. Jednak wcześniej, czy później, każdy z pozostałej czwórki koni dostaje kopniaka, gdy narusza terytorium Seku. Włączając naszego wodza – Coromte. Łobuziak Seku idzie dumnie, nie ustępując nikomu drogi. To nie jedyne przygody, jakich doświadcza Paweł dzięki swojemu szalonemu wierzchowcowi. Idąc wąską zacienioną ścieżką, koń ślizga się na jednym z kamieni i traci równowagę. Po chwili odzyskuje ją, jednak ofiarę ponosi Paweł. Upada przy tym bardzo umiejętnie, najpierw zeskakując na nogi. Wracając z gór nasz bohater Seku ma swoje kolejne pięć minut, gdy zza krzewów wychodzi gromada małych świnek. Wystraszony koń odskakuje niespodziewanie w bok. Tym razem Paweł uprzedzony faktem, trzyma się mocno siodła, które, niestety, przekręca się przy tym na bok. Paweł znów ląduje na ziemi, zeskakując na stopy i pupę, opanowując tym samym sztukę bezpiecznego lądowania. Mimo, że to ważna umiejętność, mnie bardzo niepokoi fakt niedopiętych popręgów! Jakim prawem siodło obraca się wraz z jeźdźcem i to w takich okolicznościach! Coromte śmieje się, gdy mu o tym mówię, więc nie czekając chwili podciągam popręg Narata i to samo radzę chłopakom.
No, ale wróćmy do samego treku, bo krajobraz robi się jak w Himalajach.
Ale czad! Takiego czegoś zupełnie się nie spodziewałam.
Dookoła potężne szczyty, z drugiej strony doliny jeszcze więcej wodospadów, a daleko, daleko, przed nami ośnieżona piękność Dułry o wyskokości 5888 m.n.p.m. (taką nazwę oraz wysokość góry podał nam Niszu, choć jej chiński odpowiednik musi brzmieć inaczej, gdyż nie udaje nam się znaleźć go na mapie). Mijamy stado wylegujących się jaków, stary opuszczony dom oraz zniszczone przez Chińczyków resztki świątyni Mah Kr Hum.
Gdy dochodzimy na samą górę, konie są już nieźle zziajane. Wywalczyliśmy dla nich kilka krótkich postojów, kiedy to z radością dorwały się do zieloniutkiej trawy, jednak Coromte nie godzi się na dłuższe przerwy. Wskazuje na niebo, sugerując, że zanim wrócimy, złapie nas deszcz.
U szczytu góry urządzamy sobie piknik, delektując się niesamowitymi widokami i przestrzenią dookoła. Konie również cieszą się zasłużonym wypoczynkiem.
Z powrotem idziemy już pieszo, a konie drobnym kłusem zbiegają ze stromej góry.
Czekają na nas przy rzece, niedaleko wioski. Tam z powrotem wskakujemy w siodła i dalej już konno wracamy do obozu.
Martin na czele zastępu odważnie prowadzi swego konia przy stromych zboczach. Seku nadal strzela z kopyt, a Coromte nawołuje… ‘Dło!’ ‘Szszsz…’
W obozie czeka na nas Niszu z uśmiechem od ucha do ucha oraz pysznym jedzeniem:
-‘Aro Niszu!’
-‘Aro Pomo!’
-‘Czo zon dzy!’
Przy kolacji zauważamy, że w kwestii spożywania posiłków, łamiemy wszystkie możliwe zakazy z przewodników podróżnych. Pijemy wodę z rzeki oraz jemy surowe warzywa. W rzece też myjemy naczynia, a raczej opłukujemy je, bo nie ma tu mowy o zbytku łaski w postaci płynu do naczyń. Patrzę na umorusane palce Niszu, gdy ten kroi nimi warzywa i wrzuca je do gara. A niech tam! Nie sądzę, żeby miało nam coś zaszkodzić. Tyle serca wkłada w przygotowanie posiłku i to liczy się najbardziej. Zresztą, gdy dbaliśmy o te sprawy wcześniej, uważając na każdy drobny detal, wciąż zdarzały się jakieś zatrucia czy niestrawności. Wierzę, że nasze delikatne żołądki już dawno się uodporniły.
Wieczorem znów siadamy przy ognichu, chwytając ostatnie chwile w tym magicznym miejscu. Ostatnie rozmowy, opowieści z treku i śmiech przy wspomnieniu tej czy innej sytuacji…
Następnego ranka składanie obozowiska idzie jeszcze sprawniej, niż jego rozłożenie. Namioty, kuchnia, karmniki dla koni… Tylko garnki i dach kuchenny zostają ukryte gdzieś w lesie dla następnych wędrowców. Po chwili konie gotowe są już do drogi.
Zaglądam na popręgi, po czym zerkam znacząco na Coromte. Pawła popręg jest całkiem luźny, a brak już kolejnej dziurki, by go podciągnąć. Upieramy się, że nie wsiądziemy na konie, dopóki tego nie naprawi. Coromte jak zwykle śmieje się pod nosem, jednak błyskawicznie dorabia kolejne oczko w pasku, po czym ruszamy w stronę rzeki… Niszu i dwa Martiny w swych kowbojskich kapeluszach już dawno przeprawili się przez nią i czekają na nas po drugiej stronie…
Po drodze przez większość trasy Niszu nuci swoje tybetańskie melodie, widoki są wspaniałe i smutno, że już trzeba wracać.
Właściwie, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o pomyśle Martina, czyli konnej wyprawie w okolice miasta Songpan, spodziewałam się raczej spacerowych terenów, delikatnych wzniesień i dolin. Jak wielkie było moje zaskoczenie, gdy dostrzegłam niemalże himalajski krajobraz. Okazało się, że odbyliśmy całkiem konkretny górski trekking.
Konie sprawiły się na medal, czyli na kilo marchwi i jabłek, które oczywiście dostały zaraz po powrocie. Choć nie wszystkie, bo gdy Niszu z Coromte zobaczyli, że oddaję soczyste jabłka zwierzętom, rzucili się na ich porcje i koniki obeszły się smakiem. Mój Narat jednak pożerał jabłko zachwycony, jakby nigdy wcześniej nie smakował niczego podobnego. Przez chwilę obracał je w pysku nie bardzo wiedząc, co z nim zrobić. Jeszcze ostatnia pieszczota na pożegnanie, drapię Narata w kłębie, a ten odwzajemnia gest szorując nosem po moich plecach. Proszę Coromte, by dbał o niego i czasem podarował mu ode mnie jabłko, choć wątpię, by zrobił to kiedykolwiek. Koń jest tu sługą, nie przyjacielem.
Podziękowania dla Martinów za udostepnienie części zdjęć do postów z Songpan!