W Kantonie, czyli Guangzhou spędzamy zostajemy na dłużej, w związku z czym pozwalamy sobie na spokojniejsze tempo i dużo więcej odpoczynku. Potężne miasto to kolejny chiński moloch. Kryje w sobie dużo ciekawych zakątków, w których chętnie gubimy się, wędrując tu i tam. Spacerując trafiamy na długie, wąskie uliczki, w których zakłady rzemieślnicze umiejscowione są tematycznie. Są też niewielkie hurtownie, w których zaopatrują się lokalni handlarze.
Wraz z poznanym Koreańczykiem trafiamy pewnego wieczoru do Shamian Island, czyli w okolice francusko – brytyjskie.
Spacerujemy przy Perłowej Rzece, która ładnie oświetlona, mieni się mnóstwem kolorów. W ciągu dnia wśród spacerujących, na promenadzie przechadzali się tutaj również pacjenci z pobliskiego szpitala.
Nad rzeką majestatycznie wznosi się wieża Canton, której jednak nie udaje się nas zwabić na swój szczyt, mimo kuszącej wizji pięknych widoków.
Mieszkamy na siedemnastym piętrze poteżnego wieżowca. Codziennie rano wjeżdżamy na dach ćwiczyć jogę i poranna gimnastykę, więc widoków mamy pod dostatkiem! Miejsce nadaje się idealnie, oczywiście tylko wczesnym rankiem, zanim dotrze spiekota kolejnego dusznego dnia. A na podwórku tuż przed domem – basen w rzeczy samej! Czegóż chcieć więcej 😉
Tak więc najwspanialszy ze wszystkiego jest w Kantonie nasz dom. Całkiem świadomie i celowo używam tego właśnie słowa, które w podróży nabiera jeszcze większego znaczenia. Po ponad dwóch miesiącach objeżdżania Chin, to właśnie domu trzeba nam najbardziej. Zatrzymujemy się u Chuna, w jego rodzinnym hostelu Plum Flower. Mieszka tu ze swoją matką i żoną Li. Obie kobiety dbają o rodzinne gniazdko i atmosfera jest bardzo przyjazna. Dwa pokoje w wielkim mieszkaniu udostępniają gościom. Jest i salon, w którym gromadzimy się przed telewizorem, by przekąszając wspólnie owoce, spędzać wieczory na rozmowach i śmiechu. U Chuna poznajemy też Australijkę – Kate.
Jesteśmy jednymi z ostatnich gości w tym miejscu. Żona Chuna, Li, jest w siódmym miesiącu ciąży i już niedługo na świat przyjdzie ich dzieciątko. Będą oczywiście potrzebować więcej spokoju i prywatności, więc postanawiają zamknąć hostel. Chun rozwija swoje zainteresowanie europejskimi winami i coraz poważniej myśli o tym, by zająć się ich importem do Chin. Rozprawia o tym, pokazując obszerne katalogi, a w ostatni wieczór otwiera swoje ulubione trunki, zapraszając nas do degustacji Ja ciesząc się dostępem do kuchni i możliwością gotowania, przyrządzam swoje popisowe danie. Na deser nasze ulubione mangostany, którymi zajadaliśmy się jeszcze w Yangshuo. Dzięki Li pojmujemy wreszcie jak się do tych owoców dobrać. Nasz sposób z łyżeczką choć skuteczny, jest dużo bardziej skomplikowny niż to konieczne. Li dociska czubek owoca kciukiem, łupinka otwiera sie i ukazują się owoce, pościskane niczym ząbki czosnku.
Li liczy ziarenka i cieszy się z wygranej. Siedem!
Już po chwili opowiada nam o swojej pracy pilęgniarki i o tym, jak sobie radzi z codzinnymi obowiązkami w zaawansowanej ciąży. Podobnie jak większość Chińczyków, obydwoje z Chunem bardzo chcieliby, aby dziecko było chłopcem. W Chinach nielegalnym jest zdradzanie płci dziecka przed jego urodzeniem. To oczywiście z powodu aborcji dokonywanych na dziewczynkach. Zjawisko to podobno ma tutaj jeszcze większą skalę niż w Indiach. Maleństwo ma się narodzić w październiku. Li zdradza nam w sekrecie, że jutro idą z Chunem do lekarza i może uda im się poznać płeć dziecka…
Nastepnego dnia, gdy przygwożdżeni plecakami i gotowi do wyjścia na lotnisko, żegnamy się z rodziną, Li przytula mnie serdecznie i szepcze do ucha z radościa: ‘To chłopczyk’.
Obydwoje z Chunem obiecują wysłać nam zdjęcie dzieciątka, gdy tylko się urodzi.
Fajnie, ze znależliście serdecznych ludzi i pocieszyliście sie troche domowym klimatem Buziaki