Z powodu opóźnienia samolotu w Hong Kongu lądujemy wieczorną porą. Jest to nasz pierwszy lot, od kiedy dwa miesiące temu wylądowaliśmy w Moskwie.
Nie udało się dostać biletu na pociąg, gdyż najbliższa dostępna data to czerwiec. Wtedy, z powodu wizy, musimy być już z powrotem w Chinach. W związku z czym, jeśli chcemy zobaczyć Hong Kong, trzeba się tam dostać samolotem. Lot trwa jakieś dwie godziny i nie wyróżnia się niczym specjalnym, aż do momentu lądowania, gdy stewardesa demonstruje zestaw ćwiczeń rozciągających. Staje w przejściu podobnie jak na początku, gdy pokazywała, jak założyć kamizelkę ratunkową. Tym razem jednak zaczyna się gimnastykować! Bezcenne! Zaczynamy od rąk. Unosi je w górę i okrężnymi ruchami dłoni rozluźnia nadgarstki. Później ramiona unosimy w górę – jakby chcąc dotknąć nimi uszu i w dół, w górę, w dół. Głowa i okrężne ruchy szyją… Rozglądamy się po samolocie. Wszyscy, jak jeden mąż, synchronicznie gimnastykują się, naśladując ruchy pani z obsługi. Wygląda to przekomicznie! Rozbawieni przyłączamy się natychmiast do reszty Chińczyków, choć jako jedyni mamy przy tym taki ubaw!
Od razu po wyjściu z samolotu uderza nas zawiesiste powietrze przesiąknięte wilgocią. Po prostu nie ma czym oddychać! I tak jest przez następne trzy dni. Nie istotne – czy pada, czy jest słonecznie, wilgoć i duchota utrzymują się bez przerwy. Do tego po prostu trzeba się przyzwyczaić.
Jak również do małych klaustrofobicznych powierzchni. Hong Kong ceni sobie każdy metr kwadratowy i zauważa się to natychmiast. Ceny noclegów są nieporównywalnie wyższe niż gdziekolwiek indziej w tym regionie świata, a to, co za tak wysoką cenę dostajesz, jest tu już niemal legendarne. Może ktoś słyszał o 17- piętrowym Chunking Mansions?! Jeśli słyszał, to pewnie śmieje się teraz pod nosem. Tak. My też przez to przeszliśmy!
Otóż budynek jest znany turystom, gdyż większość daje się skusić świetną lokalizacją i niską ceną. Siedemnastopietrowiec mieści w sobie całe mnóstwo małych hotelików prowadzonych najczęściej przez Hindusów. Na 9-tym piętrze są też hinduskie restauracje, w których można całkiem dobrze zjeść. Natomiast same hotele doczekały się już legendarnej sławy. Pokoje są tak malutkie, że mieści się w nich jedynie łóżko. Jeśli masz szczęście, pod łóżkiem znajdziesz wolną przestrzeń na walizkę czy plecak. W innym wypadku musisz go trzymać w łazience! (to autentyczna historia). W pokojach jest duszno, a otwarcie malutkiego okienka niczego nie zmienia, gdyż na dworze zupełnie nie ma czym oddychać. Pozostaje więc nieszczęsna klimatyzacja, za którą ja – jej największy wróg – po raz pierwszy jestem niezmiernie wdzięczna!
Gdy zaczynamy czytać więcej o Chunking Mansions okazuje się, że miejsce to jest dość kontrowersyjne. Podobno na koncie ma kilka pożarów i nie spełnia podstawowych norm bezpieczeństwa! Rzeczywiście, jest tu tylko jedna malutka winda na te wszystkie naście pięter, a klatka schodowa podobno zagracona jest starymi hotelowymi meblami. Takie informacje znaleźliśmy w Internecie. I co na to Gosia? Oczywiście natychmiast wpadam w swoją ‘haczikową panikę’ i próbuję znaleźć nam nowe zakwaterowanie. Próba ta spaliła oczywiście na panewce, gdyż noclegi na następny dzień gdziekolwiek indziej kosztują majątek! No dobra. Zakładam tenisówki i strzała po schodach z siedemnastego piętra. Trzeba się koniecznie przekonać, czy klatka schodowa jest drożna. Okazuje się, że Chunking Mansions zreflektowało się, bo na klatce pusto i czysto. Zapachu nie będę komentować, gdyż to właśnie tu wystawia się śmieci. Liczy się to, że w razie czego jest jak się ewakuować. I całe szczęście, bo na 12-tym remont – panowie budowniczy windą wywożą gruz!!! Możecie sobie wyobrazić nawarstwiające się kolejki ludzi oczekujących na dźwig towarowy… yyy.. osobowy!
Po pierwszej nocy, która przy włączonej klimatyzacji okazuje się nie być aż taka straszna, przywykam do braku przestrzeni i całe to Chunking Mansions zaczyna nas nawet bawić. Grunt to dobry humor, a reszta sama się dostroi.
Po ‘ogarnięciu’ noclegowni, ruszmy na promenadę, gdzie mimo później pory spaceruje całe mnóstwo ludzi. Miasto chyba ożywa nocą. Widok na wyspę Hong Kong, która jest po drugiej stronie zatoki, jest imponujący. Już w Szanghaju gapiłam się na nocne światełka nowoczesnego Pudongu i dziwiłam się, że krajobraz miejski jednak czasem potrafi wzbudzić we mnie miłe uczucia… Tutaj widok jest naprawdę magiczny. Miasto aż całe świeci miliardem światełek na samej wyspie Hong Kong z drugiej strony zatoki. Przepływają okazałe łodzie i statki. Nie miałam na ten Hong Kong za bardzo ochoty, ale w tym momencie zaczynam w myślach dziękować Pawłowi, że mnie tu zaciągnął. Trochę jak swego czasu w Annapurna Base Camp w Nepalu (choć to zupełnie inne doświadczenie – kiedyś pewnie Wam opowiem). Tymczasem na promenadzie jest i Bruce Lee. Strzeże alei gwiazd, która oczywiście jest miejscem diabelnie turystycznym. Kto nie chciałby zrobić sobie fotki z kultowym bohaterem, który przecież właśnie tutaj spędził dzieciństwo (My… hie hie hie).
Następnego dnia wybieramy się na wyspę. Spacerujemy małymi uliczkami, odwiedzamy uliczne markety i oglądamy domy osadzone na wzgórzach. Odwiedzamy świątynię Man Mo. Jej wnętrze jest bardzo klimatyczne, a uroku dodaje zapach palących się kadzideł, które skręcone wiszą pod sufitem. Przy świątyni jest też miejsce pochówku.Tropiąc architekturę kolonialną, odwiedzamy najstarszy w Hong Kongu kościół w stylu zachodnim, czyli Katedrę św. Jana z 1849 roku.Z okolicznych drapaczy chmur niezłe wrażenie robi na nas budynek HSBC. Podoba nam się jego przestronne i otwarte wnętrze, pozbawione zamkniętych powierzchni.
Odwiedzamy też dzielnicę ze sklepami komputerowymi. Mówią, że elektronikę kupuje się właśnie w Hong Kongu, z racji bardzo niskich cen. Paweł stwierdza jednak, że różnice nie są aż tak widoczne.
Wieczorem podstawowy punkt programu to wzgórze Wiktorii. Na górę docieramy słynną, bo jedną z najstarszych w Azji kolejką Peak Tram z 1888 roku wraz z tłumem innych turystów. Widok ze wzgórza chyba na zawsze pozostanie w pamięci. Całkiem się tu rozklejam. Miasto i zatoka w dole wyglądają cudnie. Panorama miasta nad zatoką Wiktorii oraz jego oświetlenie robi potężne wrażenie.
W tych okolicznościach decydujemy się na wspólne zdjęcie, które robi nam pierwszy i jedyny spotkany w Hong Kongu Polak. Posłyszał, że szukamy ‘operatora’ i zaoferował pomoc. Wydaje mi się nawet, że przyjechał tu właśnie po to, by pstryknąć nam zdjęcie! Zaraz po nim zniknął, więc nie zdążyliśmy nawet zamienić kilku zdań.
Następnego dnia, bardzo spragnieni plaży i chłodu, wybieramy się do Clear Water Bay. Jedziemy tam autobusem, a miejscowi podróżni radzą, gdzie wysiąść i na którą plażę się kierować. Podziwiamy widok na morze Południowo – Chińskie ze wzgórza, po czym schodzimy do morza po długich, wąskich schodach i marzymy już tylko o tym, by znaleźć się w wodzie. Plaża jest niewielka i nie ma na niej żywej duszy.
Nie sądziłam, że są takie miejsca w Hong Kongu! Właściwie Clear Water Bay ma trzy plaże. Druga jest większa i pełna turystów oraz miejscowych rodzin z dziećmi. Do trzeciej nie dotarliśmy.
Na pożegnanie jeszcze ostatni spacer promenadą przy zatoce.
I taki to Hong Kong. Mówi się, że to miasto, w którym zachód spotyka się ze wschodem. Brzmi jak przewodnikowy frazes, ale coś w tym jest. Miasto wieżowców, gdzie swoje przedstawicielstwa mają największe firmy na świecie oraz jedna z najnowocześniejszych metropolii, a przy tym dużo egzotyki w lokalnych uliczkach, kulturze, nie wspominając o jedzeniu! Hong Kong mógłby być ciekawym miejscem na rozpoczęcie przygody z Azją, z powodu dość łagodnego połączenia kultury zachodu ze wschodem. Dla mnie najwspanialsze jest to, że obok tego wszystkiego, na wyciągniecie ręki, jest całe mnóstwo dzikiej przyrody – góry, klify, plaże… Jest też sporo miejsc historycznych i kulturalnych, więc spokojnie można by tu spędzić kilka tygodni. Nie byliśmy w górach i w ogóle lista rzeczy, które jeszcze chcielibyśmy zrobić, jest wciąż bardzo długa. Wyjazdowi towarzyszy więc silne uczucie niedosytu. No, ale trzeba ruszać dalej. Jest 25 maja i moja wiza nakazuje mi drugi wjazd do Chin w ciągu następnych 24 godzin. Obydwoje mamy nadzieję, że jeszcze tu wrócimy. Oby na dłużej.