Pekin jest mongolską stolicą, o czym przypomina jego stara zabudowa, a więc moje ulubione hutongi. Swoją drogą to ciekawe, że to część architektury, która najbardziej urzekła mnie w Pekinie ma swoje korzenie w mongolskiej kulturze… Może ja po prostu w poprzednim wcieleniu byłam Mongołką! Miałam kilka koni, mieszkałam w jurcie, zbierałam zioła w górach i leczyłam nimi ludzi… Mongołka – szamanka Gosha!
Ups.. Chyba znów mnie poniosło do pięknej Mongolii! A miało być o hutongach..
Małe uliczki z tradycyjną niską zabudową, oddzielone od reszty miasta murami to właśnie one. Pozostałość po czasach mongolskich. Otóż przyjeżdżający konno do stolicy najeźdźcy budowali dla swoich zwierząt żłoby (hut – stąd nazwa) i wykopywali studnie. Z czasem mieszkańcy miasta, korzystając z tego źródła wody, dobudowywali do nich domy, oddzielając posiadłości wysokimi murami. W ten sposób powstawały całe dzielnice mieszkalne, oddzielone od reszty miasta jeszcze wyższymi murami. Podstawową zasadą było nie odciąć sąsiadom dostępu do wody. Toalety i łaźnie mieszkańcy dzielili więc wspólnie, co do tej pory jest cechą charakterystyczną hutongów, choć zdarza się, że niektórzy doprowadzają wodę do swoich domostw.
Hutongi istnieją więc do dziś i tętnią życiem! Poza mieszkaniami, wiele z nich przekształciło się w knajpy, kawiarnie czy sklepy, z czego każde miejsce ma swój niepowtarzalny charakter. Można być pewnym, że podczas spaceru, bądź przejażdżki rowerem, za każdym razem trafi się na coś ciekawego… Koncert, wystawę czy wyprzedaż jakichś pyszności. To najlepsze miejsce, aby się pokręcić bez celu.
Stare porzekadło głosi, że hutongów w Pekinie jest więcej niż włosów na krowim grzbiecie. Niestety krówka ta z roku na rok łysieje coraz bardziej, gdyż stopniowo wyburza się historyczne dzielnice, budując w ich miejsce supermarkety i nowoczesne osiedla. Krasula ucierpiała też z powodu olimpiady w 2008 roku.