Lugu Hu
VI
Jednośladem wkoło jeziora
W Chinach bardzo popularne są motocykle lub też skutery zasilane elektrycznie. Nie wyciągają zbyt dużej prędkości, ale są za to niezmiernie ekonomiczne i bardzo popularne. Jedyny ich problem jest taki, że zupełnie ich nie słychać, gdy nadjeżdżają, a więc nie trudno o wypadek.
Wind wypożyczył nam takie cudo na cały dzień i wybraliśmy się na wycieczkę dookoła jeziora Lugu. Krótkie szkolenie i Paweł, który nigdy wcześniej nie prowadził motoru, jedzie jak stary. Po prostu w kasku urodzony! Yyyy.. Tutaj to może nie najlepsze określenie, bo kasków tu zwyczajnie nie ma.
Bezdźwięcznie suniemy więc przed siebie z wiatrem we włosach. Widoki oczywiście boskie.
Dookoła góry, zieleń pól aż razi w oczy. Mijamy małe, stare wioski. Zatrzymujemy się w wiosce Naxi, gdzie moją uwagę przyciąga mała kawiarenka. Widok raczej osobliwy, w miejscu, gdzie wszyscy parzą herbatę lub oferują lokalny napój z gryki.
‘KAWA!!’ Krzyczę i już po chwili siedzimy pod malutkim drzewkiem przy miniaturowej kawiarence trochę jak z wioski krasnali.
Wita nas młode małżeństwo. On – Zhaxi urodzony tutaj i pochodzący z grupy etnicznej Naxi (jak większość mieszkańców wioski), ona – PuShuTing z prowincji GanSu. Imię nadał jej ojciec, który kocha książki (Shu – oznacza w chińskim książkę). Przyjechała tu po studiach nauczać dzieci angielskiego i sztuki. Zaledwie miesiąc temu otworzyli swoją kawiarnię, a że sezon się jeszcze nie zaczął, można powiedzieć, że jesteśmy jednymi z pierwszych gości!
Przy aromatycznym zapachu kawy rozmawiamy o mniejszościach etnicznych zasiedlających okolice jeziora. Poza Mosuo można tu spotkać ludzi Naxi, Yi, Puni i Han. Musuo byli tu jednak najwcześniej i nie do końca wiadomo skąd właściwie przybyli. Naxi przywędrowali dużo później i przejęli wiele z tradycji Mosuo. Zhaxi opowiada, że jego rodzice od zawsze mieszkają osobno. Jednak on i Pu Shu Ting pobrali się i zdecydowali żyć wspólnie.
Po tej przyjemnej pogawędce ruszamy dalej. Zatrzymujemy się przy starej świątyni na szczycie wzgórza i słuchamy uspokajającego mantrowania modlącego się przy niej mnicha. Wewnątrz świątynia jest udekorowana kolorowymi tankami, czyli buddyjskimi malowidłami na materiale. Unosi się zapach kadzideł, a bożki buddyjskie patrzą mi w oczy, niektóre z przerażającymi wyrazami twarzy. Otaczam świątynię w kierunku wskazówek zegara. Na zewnątrz ławeczka ukryta w gałęziach drzewa, a za nią rozległe jezioro.
Na obiad zatrzymujemy się w Luoshi na pamiątkę pierwszego wieczoru i przygód z brakiem gotówki. Podczas zachodu słońca oraz przy rozgwieżdżonym niebie, było tu jednak przyjemniej.
Niebo chmurzy się, więc postanawiamy ruszać czym prędzej. Przed nami jeszcze połowa drogi.
Ostatnie dwadzieścia minut mija nam w strugach deszczu.
Błyskawice rozświetlają niebo, a zaraz po nich potężne grzmoty. Chowamy się na chwilę pod budką przy drodze, w towarzystwie dwóch koni, a gdy burza trochę się uspokaja, ruszamy dalej. Wciąż trochę kropi, więc wracamy przemoczeni, trzęsąc się z zimna. Rozgrzewająca kąpiel to jedyny ratunek. Mokrzy i cali w błocie biegniemy po schodkach do pokoju. Takie chwile mają w sobie coś wspaniałego, gdy wychodząc poza strefę komfortu, znów czujesz się jak dziecko. Czujesz, że żyjesz. Jak przebudzony z długiego snu…
Piękną macie tą fote pod drzewkiem Buziaki
Merci. To miejsce było wyjątkowe