W Lijiang postanawiamy spędzić jedną noc. Wszyscy radzą, by nie zatrzymywać się tam na dłużej, bo prowincja Junan oferuje dużo więcej. A samo miasto, choć piękne i rozsławione, jest podobno bardzo skomercjalizowane. Stare miasto odwiedzamy wieczorną porą. Jego uliczki na pierwszy rzut oka wydają się dość spokojne i ciche.
Hmm… Gdzie ci wszyscy turyści, którymi tak nas straszono… I gdzie te komercyjne sklepiki z pamiątkami?
Odpowiedź pojawia się, gdy tylko docieramy do samego centrum starego miasta, gdzie tętni wrzawa, zgiełk i dźwięki bębnów oraz lokalnej muzyki.
W końcu jesteśmy w Chinach, w najbardziej zaludnionym kraju świata. Nic dziwnego, że wszędzie potykamy się o tłum ludzi. Namawianiu na uliczne jedzenie nie ma końca, a do tego cała masa sklepików z szalami, biżuterią i chińskim folklorem. OK! To zdecydowanie przerasta natłok w Dali. Już rozumiemy skąd wzięły się wszystkie ostrzeżenia. Poznajemy dwie Holenderki, z którymi wymieniamy się wrażeniami z Chin i spacerujemy zatłoczonymi uliczkami, pomagając im znaleźć ich hostel.
Jeszcze tylko odwiedziny stoiska z jedzeniem. Można tu znaleźć dosłownie wszystko. Całe dania z różnych regionów Chin, ryż, pierogi, zakąski, chińskie zupy z makaronem, pieczone mięso i owoce morza. Są też grillowane insekty, którym przyglądam się w zdumieniu i nie mogę uwierzyć, że ktoś rzeczywiście jest w stanie przegryźć takiego chrabąszcza lub glizdę! Brrrrr… Na samą myśl wzdrygam się i aż ciarki mi przechodzą po plecach.
Tchórzymy w obliczu tych wszystkich frykasów i decydujemy się na krokiety z kapustą. Natychmiast okazuje się, że tutaj koniecznie trzeba się targować. Wybuchamy śmiechem po usłyszeniu pierwszej zaoferowanej ceny (50 RMB) i zbijamy ją do 10 yuanów, co wciąż wydaje się sporo, jak za małego krokieta. Ale warto, bo jest wyśmienity.
Następny dzień zaskakuje nas niespodziankami… Otóż Lijiang usilnie próbuje nas u siebie zatrzymać. Poranne bilety na autobus do Shangri La wykupione, a najbliższy wolny kurs jest o 14.30. No nic, trzeba czekać, jeszcze dwie i pół godziny… Pewna Chinka o imieniu Sani namawia nas na spożytkowanie tego czasu i spacer na stare miasto. Zostawiamy więc bagaże w poczekalni i ruszamy na zwiedzanie miasta za dnia. Przystajemy w przyjemnym barze na wzgórzu z widokiem na miasto.
Gdy akurat mamy ruszać z powrotem na autobus, zrywa się potężna burza. Wygląda na to, że pora deszczowa zawitała w Junanie na dobre. To już drugie oberwanie chmury od dwóch dni.
Zaskoczeni i zupełnie nieprzygotowani, nie mamy ani parasoli ani też płaszczy, gdyż wszystko zostało na dworcu. Po kilku minutach, gdy deszcz się nasila i nie zamierza uspokoić, zaopatrujemy się w mapy, którymi osłaniamy głowy. Jesteśmy na wzgórzu, zejście podczas ulewy na dół okazuje się niemożliwe, gdyż wszystkie drogi zamieniają się w rwące strumienie, przy czym kamienie są tak śliskie, że nie sposób się po nich poruszać. No dobra, dajmy temu jeszcze kilka minut. Jeśli będziemy biec, chyba zdążymy. Jeśli przegapimy ten autobus, nie tylko wtopimy kasę, ale jeszcze trzeba będzie zostać tu na noc i stracić jeden dzień w Shangri La. Gdy pioruny i grzmoty uspokajają się trochę, decydujemy się ruszać. Drobiąc krok po kroku i balansując niczym akrobaci na linie, udaje nam się w końcu zejść ze wzgórza. Deszcz znów się nasila. W pierwszym napotkanym sklepie kupujemy płaszcze przeciwdeszczowe i po chwili biegniemy już pędem, skacząc przez kałuże… Już grubo po 14, więc wielkimi susami lecimy co sił, chwilami po kostki w wodzie. Jak na złość, kolejne drogi i skrzyżowania okazują się być kompletnie zalane, gdyż woda wybiła ze studzienek, powodując powodzie.
Omijamy kolejne krzyżówki, nadrabiając drogi. Wzbiera się we mnie potężna złość. Trochę bezsensowne uczucie w obliczu tak nieprzewidywalnej sytuacji. Zdyszani i przemoczeni dobiegamy do autobusu, gdy kierowca zamyka akurat luk bagażowy. Sprawdza nasze bilety i otwiera bagażnik raz jeszcze. Fiuuu… W autobusie wszyscy Chińczycy gapią się, jak przebieramy przemoczone ciuchy (a trzeba Wam wiedzieć, że gapienie się i bezceremonialne przyglądanie temu, co robią inni, jest tutaj zupełnie normalne). Odwracam się w kierunku jednego z facetów, z pytającym wyrazem twarzy. Gdy nie skutkuje wybałuszam na niego oczy, a ten wzdryga się i odwraca głowę. No! I niech nikt się nie waży już na mnie gapić, bo jestem u granicy wytrzymałości. Dopiero, gdy łapię oddech i czuję ciepło suchych ubrań, pojawia się uczucie radości. Zdążyliśmy.