Na majówkę postanawiamy jechać wraz z Małgo i jej przyjaciółmi za miasto, do malutkiej wioski o wdzięcznej nazwie Chuandixia. Usytuowana jest malowniczo w górach, jakieś dwie, może trzy godziny drogi autobusem z Pekinu. Aby się tam dostać, trzeba dojechać do najbardziej wysuniętej na zachód stacji metra, po czym wziąć autobus lub taksówkę. Kierowcy znajdą Cię, jak tylko wyjdziesz ze stacji i będą zasypywać ofertami nie do odrzucenia. Prawie zawsze można być pewnym, że przejażdżka warta jest mniej niż połowę tego, co oferują.
Już w autobusie dociera do nas, że organizowanie jakiegokolwiek podróżowania po Chinach, podczas, gdy miliony Chińczyków też mają wolne, jest raczej kiepskim pomysłem. Autobus wypchany jest po brzegi i w sumie to szczęście, że mamy w ogóle miejsca stojące. Jest ciasno i duszno, ale staramy się nie psuć sobie humorów i śmiejemy się bez przerwy, opowiadając sobie jakieś anegdoty. Nasz sielankowy nastrój, trochę jak w horrorach, nie zapowiada jednak niczego dobrego…
Po jakiejś godzinie drogi Małgo nagle zrywa się z podłogi, na której umościła sobie siedzonko z plecaków i krzyczy: „Ten chłopiec sika na podłogę!’ I rzeczywiście.. Tuż przy nas siedzi mężczyzna, który właśnie podpowiedział swojemu synowi, aby tak poradził sobie z brakiem toalety w autobusie! Spotkałam się z opowieściami o tym, że Chińczycy wystawiają swoje dzieci za okno autobusu, by te się załatwiły (autentycznie!) ale to tutaj, to już o krok za daleko. Małgo reaguje bez chwili namysłu i zwraca uwagę ojcu. Zero reakcji. Mówi więc o tym, co się stało, innym podróżnym, którzy tylko odwracają głowy w kierunku okna i udają, że niczego nie widzą, nie słyszą… Są zupełnie niewzruszeni! A my patrzymy na siebie nawzajem z wielkimi oczami, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać. Obok nas stoi młody mężczyzna ze słuchawkami na uszach i tylko on reaguje, próbując wytłumaczyć gościowi, że to, czego uczy swojego syna, jest niedopuszczalne. Mężczyzna ignoruje nas kompletnie i przytula tylko swoje wystraszone dziecko, które próbuje się schować w ramionach ojca. Robi mi się szkoda malca, na którego policzkach z powodu całej tej sytuacji pojawiają się łzy. Nie sądzę, by jeszcze kiedykolwiek zdecydował się na siusianie w autobusie. Zerkamy na siebie z Mailing, koleżanką Gosi i nawiązujemy jakiś temat, by trochę zelżyć napięcie. Atmosfera zagęściła się już wystarczająco. Obok nas siedzi para słuchająca muzyki z telefonu. Udaje nam się namówić ich, żeby znaleźli Alanis Morisette i po chwili obie śpiewamy ‘Ironic’, które jakoś tak pasuje do tej sytuacji. Dodajemy nawet swoją zwrotkę opowiadającą o tej dziwacznej przygodzie. Młody mężczyzna raz jeszcze zdejmuje z uszu słuchawki i zwraca się po chińsku do ojca. Małgo tłumaczy nam później, że powiedział mu, iż przyczynił się bardzo negatywnie do tego, w jaki sposób zapamiętamy Chiny. Hmm… Myślę sobie o tym wszystkim i rzeczywiście, sytuacje takie jak ta, są dla nas bardzo specyficzne, żeby nie powiedzieć szokujące! Zupełnie obce dla mnie do tej pory było też głośne odchrząkiwanie i plucie, gdzie popadnie, włączając podłogę autobusu. Tutaj nikogo nic takiego nie dziwi, nikt nie reaguje. Jest po prostu inaczej.
Zaintrygowało mnie to, jak rozwiązano w Chinach problem dziecięcej toalety i pieluszek.. Otóż na ubranku w okolicach pupy dziecko ma wycięty rozporek, więc przykuca sobie tylko, gdy ma potrzebę się załatwić, nikogo tym nie absorbując. Rodzic sprząta później po dziecku i po sprawie.
Na ulicy jest to więc dość częsty widok, no ale autobus??! Nawet Gosia, która żyje tu od pięciu lat wyglądała na bardzo zaskoczoną. A widziała już w Chinach to i owo. Możecie zresztą poczytać w jej książce: “Pistacja w krainie smoków. Chiny inaczej”.
Mnie bardzo zaciekawiło to, że mało który maluch nosi pieluszkę. Trzeba jednak przyznać, że dzięki temu dzieci szybko opanowują umiejętność samodzielnego załatwiania się. I jest to zdecydowanie bardziej ekologiczne! No, ale zostawmy już potrzeby fizjologiczne i sposoby ich rozwiązywania Chińczykom, bo autobus dociera właśnie do Qing Shui, czyli małej wioski, w której zatrzymujemy się na obiad u znajomej Małgo – Chen da Jie.
Jest ona sołtysem wioski i prowadzi małą restaurację, w której gości nas suto zastawionym stołem. Na ścianie, w centralnym miejscu, wisi oczywiście plakat przewodniczącego Mao. Jak majówka to majówka! Chińczycy nie przekreślili kultu Wielkiego Wodza, mimo, że pogrążył kraj w chaosie swoimi reformami oraz ‘rewolucją kulturalną’. Obywatele Repubiliki Ludowej ‘świetnie’ poradzili sobie z problemem swojego stosunku do Mao. Otóż podzielili jego życie polityczne na dwa okresy i wspominają głównie ten lepszy – początkowy, podczas którego wyprowadził kraj z powojennego kryzysu i rządził jak niegdyś wielcy cesarze. Na resztę można przecież przymknąć oko i cierpienia ludzi, wyrządzone krzywdy, głód – puścić w niepamięć. Znów zdumiona próbuję to sobie jakoś poukładać… Maoizm jest wciąż oficjalną ideologią Chin i wszędzie można dostać czerwoną książeczkę z cytatami przemówień Mao, czytanie której było niegdyś obowiązkowe.
Mao spogląda więc na nas z plakatu. Szybko jednak o nim zapominam, gdyż na stole pojawiają się kolejne pyszności. Może to właśnie o to chodzi w Chinach, by czym prędzej odwrócić uwagę od tych złych rzeczy czymś przyjemnym. A jedzenie w Chinach to niewątpliwie jeden z najlepszych polepszaczy nastroju. Jest waza chińskiego rosołu, są ryby, tofu, bekon i marynowana zielenina z lokalnych krzewów. Wszystko świeże i pyszne. Chen da Jie częstuje nas herbatą z okolicznych gór, której sprzedażą zaczęła się niedawno zajmować. Chętnie spędzilibyśmy z nią więcej czasu, jednak robi się coraz później i za chwilę będzie całkiem ciemno, a my musimy jeszcze dojechać do Chuandixi i znaleźć tam nocleg.
Podziękowania dla Małgo za udostępnienie swoich fotek z odwiedzin u Chen da Jie!