Miasto Radości
III
Matka Teresa
– Chcesz jechać do domu Matki Teresy? Żeby to chociaż było po drodze, gdzieś przy linii metra… A co tam właściwie jest?
– No, jest jej dom, w którym mieszkała i pracowała. Jest muzeum, chyba też jej grób. Sama nie wiem. W przewodniku było napisane, że wśród eksponatów są jej sandały i miseczka, z której jadła…
– Czyli musimy jechać na północ i nadrabiać tyle drogi, a wszystko po to, by zobaczyć miseczkę, z której jadła?
– Ale Ty nic nie musisz. Ja tam jadę, to już ustalone. Stamtąd zamierzam jechać dalej na południe miasta. Jeśli chcesz, możemy po prostu spotkać się po południu o ustalonej godzinie.
Aż zaskakuje mnie stanowczy ton mojego głosu i sama nie bardzo rozumiem, skąd u mnie tyle zaparcia, by zobaczyć te sandały i miseczkę. Czy to jedna z sytuacji, gdy będąc w danym miejscu, nie wyobrażasz sobie nie odwiedzić jednego z najważniejszych punktów programu? Hmm.. Wydaje mi się, że chodzi o coś więcej. Ale właściwie o co? Znów pojawia się ten upór, niepozwalający dać za wygraną. Jest we mnie jakaś nieodparta siła nadająca kierunek, jak w sytuacjach, gdy rzeczy dzieją się same, trochę jakby poza Tobą, a przy tym w zgodzie z wewnętrznym poczuciem prawidłowości. Niekoniecznie w zgodzie z tym, co mi się akurat wydaje. Jakby trochę obok, w roli obserwatora, sama przyglądam się z ciekawością, dokąd to wszystko zmierza.
Paweł nie kontynuując tematu decyduje się jechać ze mną.
Wskakujemy do lokalnego autobusu. Kobiety stłoczone na ławce przy oknie spoglądają na mnie, szepcząc coś do siebie nawzajem, nieśmiało się przy tym uśmiechając. Odwzajemniam uśmiech. Natychmiast robią mi miejsce między sobą i zapraszającym gestem wołają do siebie. Za chwilę jedna z nich nieśmiało pyta, skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Jej wyraz twarzy sugeruje, że nie bardzo wie, gdzie jest Polska, więc palcem rysuję na szybie mapę: Niemcy, Polska, Ukraina… Przytakuje, już jakby pewniej podsumowując krótkim: ‘Europe’. ‘Yes, Europe’ powtarzam po niej. Zamyśla się na chwilę, po czym dodaje: ‘Europe, beautiful, nice industry’. Paweł siedzi w męskiej części autobusu, gdzie dyskusja trochę bardziej ożywiona, bo mężczyźni wykrzykują coś radośnie jeden przez drugiego, gestykulując przy tym, jak w keralskiej sztuce Kathakali. Paweł rozbawiony męską pogawędką tłumaczy mi, że przyjdzie nam zmieniać autobus, gdyż ten nie dojeżdża do Domu Matki, jak nazywają go miejscowi. Na kolejnym przystanku jeden z pasażerów wysiada wraz z nami zapewniając, że się nami zaopiekuje. Mówi, że jedzie w tym samym kierunku i może nas pokierować.
Wskakujemy za nim w biegu do kolejnego autobusu, który nawet się nie zatrzymuje. Gdy okazuje się, że nie mamy drobnych, mężczyzna natychmiast oferuje pomoc i kupuje nam bilety. Zaznacza, że bileter na pewno nie będzie miał wydać. Już po chwili on i kilku innych podróżnych wskazują nam szary budynek po przeciwnej stronie drogi sugerując, że to nasz przystanek.
Proponujemy naszemu wybawcy, by wysiadł z nami, gdyż chcielibyśmy oddać mu pieniądze. Odmawia z szerokim uśmiechem: ‘Cała przyjemność po mojej stronie. Miłego dnia!’
Niesamowite. Jesteśmy w Indiach prawie trzy miesiące, ale nigdy jeszcze nic podobnego nam się nie przytrafiło. Ludzie po udzieleniu jakiejkolwiek pomocy zwykle każą sobie słono zapłacić. Przywykliśmy do tego, że zawsze czegoś chcą. A ten oto mężczyzna ofiarował nam swój czas, pomoc i jeszcze do tego dopłacił. Niczego nie oczekując w zamian. Czy to wciąż Indie?
W ogóle wszystko dziś dzieje się samo i nie wymaga od nas zbyt wiele wkładu. Wchodzimy do bramy budynku, żadnych kolejek, pielgrzymów, czy kasy biletowej.
Małe podwórko, na którym siostry w białych sari z niebieską lamówką piorą ręcznie pościel. Wskazują gestem ręki na drzwi prowadzące do małej salki. W niej na wprost wejścia znajduje się grobowiec Matki Teresy.
Sala podzielona na dwie części, za niebieskim pasem, znajduje się miejsce do modlitwy z małym ołtarzem. Kilka rzędów krzeseł, które powoli zapełniają się grupą wiernych. Chrześcijańskie modlitwy wyśpiewywane w języku hindu, brzmią egzotycznie. Rozpoznaję je po melodii i w myślach powtarzam po polsku.
Za cienką drewnianą ścianą znajduje się muzeum, a w nim bardzo dokładna historia życia świętej: od beztroskiego dzieciństwa w Albanii, relacji rodzinnych, po śmierć ojca i decyzję o wstąpieniu do sióstr Loretanek w Irlandii. Wybrała ten zakon, gdyż organizował misje do Indii. W końcu też udało jej się tu dotrzeć. Była niesamowicie szczęśliwa, gdy po miesięcznej podróży statkiem zobaczyła zatokę Bengalską. Kolejne lata spędziła w klasztorze w Kalkucie. Z czasem zrozumiała, że jej miejsce jest jednak poza zakonem. Po czasach starań, oczekiwania i modlitwy, w końcu uzyskała zgodę od arcybiskupa Kalkuty oraz od papieża Piusa XII na podążanie własną drogą. Zamieniła swój czarny habit na białe sari i opuściła zakon. Był rok 1948. Dla samotnej kobiety odzianej tylko w sari, poradzenie sobie w jednym z największych miast Indii, było ogromnym wyzwaniem i niebezpieczeństwem. Odbyła trening medyczny w Patnie, po czym zaczęła odwiedzać dzielnice nędzy i udzielać pomocy medycznej pierwszym potrzebującym. Wciąż poszukiwała miejsca, w którym mogłaby się zatrzymać. W końcu zamieszkała przy 15 Creek Lane. Bieda i cierpienie, z jakimi się zderzała, były przerażające. Pierwsza klasa szkolna, w której nauczała, była w cieniu drzewa i miała tylko pięcioro uczniów. Z czasem było ich już pięćset… Przyłączyły się do niej kolejne siostry i stopniowo zaczęła otwierać pierwsze centra pomocy, gdzie biedni otrzymywali żywność i leki. Stopniowo otwierała kolejne szkoły w dzielnicach nędzy. Z czasem jej uwaga zaczęła obejmować też umierających na ulicach. Często znajdowała ludzi, których brudne rany pełne były robactwa, a ciała nadgryzane przez szczury leżały na ulicach samotnie, bez niczyjej opieki. Zapragnęła stworzyć dom, gdzie wszyscy ci ludzie mogliby znaleźć schronienie, by choć w te ostatnie dni życia poczuć miłość i odejść z godnością. W sierpniu 1952 roku otworzyła pierwszy dom dla chorych i umierających. Było to w dzielnicy Kaligat, przy świątyni Kali, bogini śmierci. Matka nazwała go ‘Nimral Hriday’ czyli Czyste Serce.
‘Żyłem na ulicach jak zwierzę, umieram jak anioł, otoczony miłością i opieką’
Odwiedzając dzielnice nędzy doświadcza widoku niedożywionych dzieci oraz sierot. Z czasem wraz z pomocą swych sióstr otwiera pierwszy dom opieki dla dzieci Shishu Bhavan.
W 1953 roku ilość sióstr pomocnic jest już tak duża, że Matka Teresa otrzymuje większy dom na swą działalność. Misjonarki przeprowadzają się właśnie tutaj, do Domu Matki, w lutym 1953 roku. Tysiące dziewcząt mieszkało tu i uczyło się od Matki Teresy, po czym wyruszało w różne strony świata. Powstawały kolejne centra pomocy w innych miastach Indii oraz pierwsze poza jej granicami – w Wenezueli w 1965 roku. Z czasem przyłączały się kobiety spoza Indii. Praca charytatywna Matki Teresy szybko objęła wiele krajów, a mapka wisząca na ścianie jej pokoju zapełniała kolejnymi znakami następnych centrów. W sumie jej praca rozprzestrzeniła się na 120 krajów świata.
Gdy odwiedzała swe siostry w Rzymie, miała wypadek, po którym trafiła do szpitala. Tam niespodziewanie okazało się, iż jej serce jest bardzo słabe. Z czasem założono jej rozrusznik. To nie zniechęciło starszej już Matki i wciąż otwierała kolejne fundacje, wygłaszała nauki i dzieliła się miłością, radością i pokojem z każdą spotkaną osobą. Gdy tylko docierała do niej informacja o ludziach cierpiących w jakiejkolwiek części świata, czy to z powodu chorób, wojny, trzęsień ziemi, czy powodzi… Natychmiast angażowała się w pomoc dla nich. Jej ręce były pełne pracy i przy pomocy jej oddanych sióstr, pomoc docierała wszędzie, niezależnie od miejsca, kasty, wyznania, narodowości… Każdy, kto przebywał w jej okolicy , odczuwał silną obecność boskiej energii.
Gdy przyznano jej nagrodę Nobla, osobiście pojechała ją odebrać, wiedząc, że otrzymane pieniądze przeznaczy dla potrzebujących i pomoże jeszcze większej ilości ludzi. Podobnie jak zrobiła kiedyś z samochodem otrzymanym od papieża Piusa, który odwiedził ją w Kalkucie. Natychmiast sprzedała pojazd, a pieniądze przeznaczyła na biednych.
Spacerujemy po muzeum, odwiedzamy też jej malutki pokoik na piętrze. Znajduje się nad kuchnią, więc przy tutejszej upalnej pogodzie, w większej części roku panowała tam straszna duchota, jednak Matka Teresa mimo tych uciążliwych warunków, nigdy nie zgodziła się na przeprowadzkę. Mieszkała i pracowała w nim do ostatnich dni, przyjmując korespondencję i odpisując na listy z dalekich stron. Poruszają nas Jej słowa, cytowane w różnych miejscach malutkiego muzeum.
Po wyjściu siadam jeszcze w kaplicy przy grobie Matki Teresy. W głowie krąży mi jedno z Jej wspomnień:
‘Zobaczyłam mężczyznę siedzącego w odosobnieniu, wyglądał na potwornie samotnego. Usiadłam obok niego i podałam mu rękę. Siedzieliśmy tak przez chwilę. Powiedział – Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułem ciepło ręki drugiego człowieka – a na jego twarzy pojawił się wielki uśmiech.’
Prawie jak odpowiedź na dręczące mnie od kilku tygodni pytanie. Coś w tym momencie zadziało się we mnie, w głowie, sercu… Sama nie wiem, bo nie była to myśl czy odkrycie, które daje się nazwać, było to raczej uczucie. Silne i bardzo rzeczywiste uczucie.
‘Największa bieda tkwi w braku miłości, odrzuceniu, odtrąceniu, byciu lekceważonym’.
Możemy ofiarować komuś dużo więcej, niż pieniądze. Niby takie to proste, ale nigdy wcześniej aż tak mnie to nie zachwyciło. A jeszcze wczoraj wydawało mi się, że jedyne, co mogę zrobić, to odwrócić wzrok, bo przecież ‘nie jestem w stanie pomóc wszystkim’. Przed wyjściem sięgam po kartkę, na której skrobię ołówkiem kilka słów wdzięczności i prośbę. Wrzucam ją do małego drewnianego pudełka tuż przy grobie świętej.
Po wyjściu zaczyna padać silny deszcz, który w ciszy przeczekujemy wraz z innymi przechodniami, stłoczeni pod małym daszkiem sklepu.
Nie rozmawiamy o tym, co wydarzyło się w środku aż do wieczora. Słowa nie są potrzebne. Obydwoje wiemy, że stało się coś ważnego.
Po południu odwiedzamy Victoria Memorial i spacerujemy po parku Maidan. Tam jesteśmy świadkami sytuacji, w której pewien chłopiec wpada do stawu i zaczyna się topić!
Dwóch mężczyzn natychmiast rzuca mu się na ratunek i po chwili cała trójka przemoczona wydostaje się na brzeg, a tłum pomaga podając suchą odzież.
Na placu przy świątyni Kali, tuż obok ‘Czystego Serca’. Zajadamy się wspólnie popcornem z pewnym żebrakiem. Jego oczy błyszczą radością. Inny ruchem ręki pokazuje, że nie chce jedzenia, żądając od nas pieniędzy, po czym ze złością odwraca głowę.
Gdy w długiej kolejce czekamy na rikszę, mały chłopiec podbiega wyciągając rękę i powtarza z przyzwyczajenia: ‘Ten rupees, ten rupees’. Wygłupiamy się z nim, oferując chwilę zabawy, robiąc śmieszne miny i wydając dziwaczne dźwięki. Malec przybija z Pawłem piątkę, po czym gramy w łapki… Głaszczę go serdecznie po głowie, a on patrzy nam odważnie w oczy i macha na pożegnanie. Mimo, iż nie dostał od nas ani grosza, wraca w podskokach do matki. Gdy riksza odjeżdża, mały wciąż jeszcze macha do nas rączką. Nie dostał pieniędzy, dostał dużo więcej. Dumnie spogląda na dzieci dookoła, jakby chciał powiedzieć: ‘Mam przyjaciół’. Nie widziałam takiej reakcji u dzieci, z którymi wcześniej dzieliliśmy się pieniędzmi. Tamte oddawały posłusznie pieniądze rodzicom i nieobecnym spojrzeniem patrzyły, Bóg jeden wie gdzie.
Miło jest poczuć, że wcale nie trzeba odwracać głowy. Próbuję dzielić się wspólną chwilą. Nie boję się dotykać, nie boję się brudu… Pogłębiło się zaufanie, że nic mi nie grozi. I obserwuję. Wielu jest oszustów. Zwykle są pełni energii i do przesady zaznaczają swoje kalectwo lub biedę, przebierankami i odstawianiem wyreżyserowanych scen. Coraz rzadziej pojawiają się we mnie wątpliwości, kto rzeczywiście potrzebuje pomocy. Ci naprawdę potrzebujący są słabi, skuleni w kącie ulicy, pokornie znoszą swój ból, niepewnie, z resztkami nadziei, zerkają w Twoim kierunku. Dostrzeżeni z radością przyjmują jedzenie lub cokolwiek zechcesz ofiarować.