Laotańczycy mają własne pojęcie czasu. Zmierzając do Muang Ngoi szybko okazuje się, że planowana na osiem godzin podróż autobusem z Luang Namtha do Muang Khua tak naprawdę zajmuje sześć, włączając w to prawie godzinny przystanek, spowodowany blokadą na drodze. Już po godzinie naszej podróży droga okazuje się nieprzejezdna. Otóż ciężarówka utknęła w poprzek, przednie koło zwisa nad poboczem, a z obu stron wężyk samochodów.
Przyglądamy się z zaciekawieniem akcji unoszenia wielkiego pojazdu, do której włączają się kolejni kierowcy i przypadkowi pomocnicy. Podnoszą pojazd na lewarkach, po czym dodatkowo podkładają pod niego kamienie i grube pnie, znalezione w pobliżu. Z przerażeniem patrzymy na śmiałka, który wsuwa się pod maskę ciężarówki. Może i wyglądało to wszystko mało profesjonalnie, ale skuteczność stuprocentowa. Już po czterdziestu minutach droga jest odblokowana. Żadnej policji, straży pożarnej… za to godna pozazdroszczenia praca zespołowa i spryt.
Jeszcze tylko parę godzin i docieramy do Muang Khua. Stąd do Muang Ngoi można już dostać się jedynie łodzią, gdyż nie dociera tam transport drogowy. Łódka wypływa każdego ranka. Noc przesypiamy w polecanym w Lonely Planet hostelu Nam Ou, który jednak poza pięknym tarasem z widokiem na rzekę, okazał się raczej porażką. Pokoje brudne i ciemne, rodzina prowadząca biznes niezbyt przyjazna, jedzenie nieświeże… wybiegamy z ulgą po chybotliwej drabince prowadzącej na plażę. Łódka już czeka.
Znów, mimo opóźnienia, rejs zamiast zapowiedzianych pięciu godzin, trwa 3,5. Nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać w Laosie w kwestii transportu. Najlepiej na nic się nie nastawiać i niczego nie oczekiwać. Ale przecież to dotyczy podróżowania w ogóle!
Na łodzi tłoczno, około dwudziestu pasażerów, cała masa bagażu i jeszcze dwa rowery! Podróżują na nich Serbowie, objeżdżając Wietnam i Laos. Gdy dowiadują się od Pawła, że nasza łódź płynie tam, dokąd zmierzają, nie zastanawiają się ani minuty, rezygnując z pedałowania po górach. Już po chwili, pościskani jak sardynki w puszce, płyniemy w dół rzeki Nam Ou.
Woda raz po raz wpada do łodzi i niechcący załapujemy się na całkiem konkretną kąpiel. Im bliżej celu, krajobraz robi się coraz piękniejszy, a zieleń bardziej soczysta. Zakochujemy się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia. Góry otaczające rzekę są coraz wyższe i bardziej spiczaste. Krajobraz przypomina okolice rzeki Li w Chinach. Co się dziwić… stąd do prowincji Guangxi jest już całkiem blisko. Z pewnością północ Wietnamu wygląda podobnie. Mijamy małe wioski, rybaków oraz dzieci kąpiące się w rzece.
Po wyjściu na brzeg w Muang Ngoi, urzeka nas spokój, jaki panuje w wiosce i jej piękne ułożenie na zboczach wzgórz. Kierujemy się do jednego z barów z tarasem, z którego roztacza się niepowtarzalny widok. Tutaj również przekonujemy się, że Laotańczycy czasu mają w bród i naprawdę cenią go sobie ponad wszystko. Żaden biznes nie jest wart pośpiechu czy rezygnacji z tego, czym akurat się zajmują. Zdarza się, że na samo menu trzeba czekać dwadzieścia minut, a najlepiej samemu sobie po nie sięgnąć. Z zamawianiem ponownie, nie warto czekać, aż zostaniemy zauważeni. Trochę tak, jakby nasza obecność nie do końca była tu komukolwiek potrzebna.
Na obsługę czekamy prawie pół godziny. Właściciel w tym czasie przeciąga się w hamaku, kręci za barem, znika gdzieś na dziesięć minut, po czym wracając, zamieni jeszcze kilka słów z sąsiadem. A my czekamy…
I wiecie co? Gdy posiłek w końcu trafia na stół, okazuje się, że warto było czekać! Nie tylko serwują tu najlepszy w całym Laosie makaron ryżowy z warzywami, ale też smaczną kawę Lao. Po posiłku przysiada się do nas pewien Kanadyjczyk Graham, który potrzebuje pomocy. Rozkłada ręce w bezradnym geście, wskazując na swój komputer. Coś przycisnął, strona zniknęła, a tekst, nad którym pracował, przepadł bez śladu. No cóż, nie mógł trafić lepiej… Gdy Paweł ratuje go z opresji, Graham opowiada nam o Muang Ngoi. Uprzedza, że jedna noc tutaj z pewnością nam nie wystarczy. ‘Ja zakochałem się w tym miejscu’ mówi, wskazując ruchem ręki na okolicę. Podobno każdego dnia wydłuża swój pobyt o kolejny, a spędził ich tu już 10.
Leżąc w hamaku na werandzie naszego domku, obserwujemy, jak popołudnie ustępuje miejsca wieczorowi, a słońce chyli się ku zachodowi. Wpatrzeni w leniwie przesuwającą się rzekę i biorąc przykład z tutejszej ludności, ucinamy sobie drzemkę i tylko temperatura sprawia, że w końcu uciekamy do bambusowej chatki. Wieczory są tu naprawdę chłodne.