Po powrocie do Czengdu pewnego wieczoru wybieramy się na imprezę do znanego Martinowi klubu. Proponujemy wspólny wypad pozostałym znajomym z hostelu oraz dziewczynom z recepcji. Efekt jest taki, że robi się z tego całkiem niezła ekipa. Są akurat mistrzostwa świata, które z racji różnicy czasu, odbywają się tutaj o szalonych porach, w środku nocy. Mam nadzieję, że podczas tego wspólnego wyjścia uda mi się obejrzeć jedną połowę i choć w taki sposób przyłączyć na chwilę do międzynarodowego szaleństwa. Paweł od czasu do czasu korzysta z tego, że w hostelach na ogół wyświetlane są mecze i dołącza do oglądania rozgrywek o północy, czy o 2. nad ranem. Ja zwykle wymiękam. Chińczycy zdają się mistrzostwami zupełnie nie przejmować. Poza knajpami dla turystów czy hotelami niewiele jest miejsc transmitujących to istotne na zachodzie wydarzenie.
Dlatego też po wejściu do lokalu jesteśmy zaskoczeni, widząc tu wielkie telebimy na ścianach oraz informacje o meczu. Martin był tu parę tygodni wcześniej i poznał właściciela knajpy, który już po chwili wita nas wszystkich serdecznie. Całkiem młody szef zastawia nasz stolik pysznymi przekąskami i przysiada się do nas na chwilę. Okazuje się, że jest w Pawła wieku. Co chwila podchodzi do niego któryś z kelnerów ze stosem papierków do podpisania. W tym kraju naprawdę na wszystko są świstki!
Lokal jest całkiem spory i wypełniony ludźmi po brzegi. Chińskim zwyczajem zamawiamy całą zgrzewkę piwa, by za chwilę celebrować tutejsze Kam Bei (‘do dna’) popijając piwo z małych szklaneczek. Gdy idę do baru, by zamówić sobie drinka, sprawa okazuje się trochę skomplikowana. Obsługa nie przywykła, aby ktokolwiek zamawiał tu coś innego niż piwo. Butelki z ginem, whisky czy winem stoją na półkach za barem. Nietknięte i zakurzone. Na wieść o tym, że pracownicy muszą ustalić cenę, jak również zdobyć czyjś podpis, by otworzyć jeden z trunków, postanawiam zrezygnować i poprzestać na piwku, jednak szef wspaniałomyślnie nakazuje otworzyć wybrany przeze mnie gin i serwuje darmowe drinki przez resztę wieczoru. Szef równie ciepło traktuje też innych gości, przysiadając się do kolejnych stolików, nawiązując kontakt z klientami.
Na scenie gra kapela, humory dopisują, gwar rozmów przeplata się z dźwiękami muzyki i raz po raz rozchodzi się gromkie Kam Bei, podczas którego wszyscy unoszą swoje małe szklaneczki napełnione piwem i piją do dna. Tutaj nie pije się piwa stopniowo łyk po łyku – tylko wychyla jednorazowo całość. Kam Bei może zaproponować każdy – wspólne dla wszystkich lub indywidualnie zwrócić się do wybranej osoby.
Nagle zauważamy, że szef knajpy wychodzi na scenę. Chwyta za mikrofon i śpiewa dwa kawałki przy owacjach publiczności.
Jedna z dziewczyn obchodzi dziś urodziny, więc po zaśpiewanym utworze, składa jej życzenia. Impreza trwa, a o północy zaczyna się mecz Meksyk – Kamerun. Klub jakby trochę opustoszał, jednak wielu z tych, co zostało, to zagorzali kibice – przystrojeni we flagi i barwy wybranej drużyny.