Lugu Hu
II
Przeprawa z Lijiang do Lugu Hu
Z Dali wyruszamy pociągiem już wczesnym rankiem, by jak najszybciej dotrzeć do Lijiang i jeszcze tego samego dnia złapać autobus do Luoshui. Autobusy odjeżdżają tylko z rana, jednak nie udaje nam się dowiedzieć, o której odchodzi ostatni. Jedni mówią że o 9, inni że o 10 rano. Postanawiamy więc zaryzykować. Zaraz po wyjściu z pociągu łapiemy taksówkę i zmierzamy prosto na dworzec autobusowy. Idealnie byłoby nie tracić kolejnego dnia w Lijiang, tylko spędzić kolejne osiem godzin w autobusie, by tego samego dnia znaleźć się u celu podróży.
Okazuje się, że ostatni autobus odjeżdża codziennie o 10.20. Wspaniale. Pojawia się niestety inny problem. Czekając z biletami w ręku na dworcu, dociera do nas, że zapomnieliśmy wybrać z bankomatu gotówkę, a w portfelu ostatnie 250 yuanów. To niewiele ponad sto złotych. Z tego co czytałam, niewielkie są szanse, by w okolicach jeziora znaleźć bankomat. Bez skutku biegamy w okolicach dworca w poszukiwaniu banku. No nic, trzeba to tak zostawić i wierzyć w szczęście. Przecież nie zrezygnujemy teraz, gdy udało się już zdążyć na autobus i dostać bilety! Może trafimy na bankomat w jakimś miasteczku po drodze. Może uda się gdzieś wymienić dolary lub euro. Jakoś to będzie…
Droga z Lijiang do Luoshiui to prawdziwa mordęga. Jej pierwsza cześć prowadzi przez góry i wije się serpentynami przez cztery czy pięć godzin. Jest dość wąska, więc co chwila ostre hamowanie, podczas mijania z innymi pojazdami. Dodatkowo dochodzi sporo strachu, gdy autobus jedzie przy stromym zboczu, a kierowca pędzi jak szalony. Wąska droga zbudowana jest na podwyższeniu. Z jej obydwu stron jest głębokie na pół metra wcięcie. Taki ‘schodek’, a za nim pobocze. Gdyby więc autobus nie zmieścił się w granicach drogi, natychmiast wylądowalibyśmy na poboczu i autobus przewróciłby się na bok. A co dopiero jadąc zboczem wzgórza!
Wyobraźnia podsuwa mi szalone pomysły i najczarniejsze scenariusze. Bardzo ciężko mi ją uspokoić. Tym bardziej, że kierowca co chwila hamuje tuż przed innymi pojazdami. Co rusz rozlega się w autobusie pisk przerażonych podróżnych ze mną na czele. Brawo! Wygląda na to, że czeka nas kilka godzin stresu i paniki. Paweł znosi to dużo spokojniej, choć też chwilami traci cierpliwość. Nie ma szans na czytanie czy spanie w tych warunkach. Patrzę za okno, próbując odwrócić uwagę od tego, co na drodze. Trzeba przyznać, że widoki są wspaniałe. Myślę o swojej przyjaciółce, która w nocy napisała, że rozpoczął się jej poród. Tak bardzo chciałabym wiedzieć czy wszystko w porządku, czy maleństwo jest już z nami i jak czuje się mama. Jak na złość mój telefon leży rozładowany w bagażniku na dnie plecaka, a u Pawła nie ma zasięgu. Kolejne szarpnięcie i hamowanie na zakręcie. Pojawiają się myśli, że może powinnam być teraz tam, przy niej… Niewiele jest chwil podczas naszej podróży, w których waham się i zastanawiam nad jej sensem. Zwykle jest ekscytacja lub po prostu otwarcie na to, co przychodzi. Teraz ogarnia mnie zwątpienie. Suniemy przez te góry, jak wariaci i tylko centymetry dzielą nas od pobocza. Przed nami jeszcze kilka godzin, nie mamy pieniędzy i zupełnie nie wiadomo, jak się to wszystko skończy. Nagle w uszach pojawia się głos Rosjanina z kolei transsyberyjskiej ‘No za czem?’. To rozładowuje całe moje napięcie, wybucham śmiechem i zostawiam to wszystko w rękach losu, wierząc, że jest dobrze, tak jak jest. Podróżowanie uczy zaufania, że wszystko dzieje się właściwie.
Przystanki dają odrobinę wytchnienia, jednak już po chwili znów trzęsie na boki i wzdychamy ciężko kręcąc się na niewygodnych siedzeniach. Nagle autobus zatrzymuje się w kolejce innych pojazdów. Okazuje się, że remontowany jest odcinek drogi i musimy czekać. Nie wiadomo, ile to potrwa. Idziemy z Pawłem na przód kolejki, a tam droga zasypana głazami. Pewnie trochę to zajmie, zanim ją oczyszczą. Paweł przypomina, że drogę do Lugu Hu w Internecie nazwano ‘shame of Yunan’ (wstyd Junanu) i rzeczywiście nie sposób nie zgodzić się z tym określeniem…
W końcu ruszamy dalej, jeszcze parę godzin zawrotnej jazdy i w końcu na horyzoncie pojawia się jezioro.
Część pasażerów wysiada. Chcą stąd już iść pieszo i zaoszczędzić na opłacie za wjazd. Wysokie ogrodzenia mogą im to jednak bardzo utrudnić. Próbuję dowiedzieć się, którędy zamierzają iść, jednak w odpowiedzi mrugają tylko porozumiewawczo, sugerując dyskrecję. Zanim wpadamy na pomysł, by wysiąść z nimi, autobus już jedzie dalej. Przed nami wielka brama. Cały teren ogrodzony jest wysokim płotem. Przy bramie budka i tablica z napisem ‘Women’s Kingdom’ – Entry Fee: 100 RMB (50zł). No pięknie! Aż tyle? Wygląda na to, że i tutaj robi się na turystach ogromną kasę. Jeśli teraz zapłacimy za wjazd, wydamy prawie wszystko, a więc nie zostanie nawet nie nocleg! Chyba wstępuje we mnie kobieca siła Mosuo, bo zerkam na Pawła i nakazuję mu nie wyjmować portfela z plecaka. W pokrowcu od aparatu mam jeszcze 53 yuany. ‘Jakby co – to jest wszystko co mamy! Zaproponujemy zapłatę kartą lub inną walutą’. Czasem to bywa przydatne, gdy nikt wokół nie rozumie, co mówisz!
Wychodzimy z autobusu i podchodzimy do okienka. Sprzedawca patrzy na mnie z niedowierzaniem i wykrzykuje coś po chińsku. Drugi, obok niego, przekłada na angielski, że bilety kosztują 100 yuanów. Ja na to pokazuję zwitek banknotów i powtarzam, że to wszystko, co mamy. Proponuję spokojnie, że możemy zapłacić kartą. Podaję mu swoją kartę bankową, którą kasjer studiuje w skupieniu. Spogląda na mnie i pyta: ‘Student card’?’. Haha! Facet myśli, że to legitymacja studencka. Nie ma co liczyć na terminal płatniczy. Raz jeszcze pokazuję mu moje mizernie wyglądające 53 yuany. Zerkam w kierunku Pawła i pytam, czy ma jakieś zaskórniaki. Panowie z nadzieją patrzą na niego, a ten z kieszeni wyjmuje pojedynczego juana.
Proponujemy zapłacenie dolarami, wskazując w telefonie przelicznik, jednak żaden z nich nie wydaje się być zainteresowany tą opcją. Sprzedawca w końcu traci cierpliwość i znów krzyczy coś po chińsku. Patrzymy na niego, próbując coś zrozumieć z mowy ciała. Wygląda raczej surowo, więc pytamy, czy mamy teraz wracać do Lijiang… No i jak – pieszo?? Facet bierze w końcu nasze 50 yuanów, odrzucając resztę drobniaków, jakby były skażone i po chwili dostajemy z Pawłem paszporty do Królestwa Kobiet. Tak, nie przywidziało się Wam. Paszporty w rzeczy samej! Dwie granatowe książeczki ze złotym wygrawerowanym napisem: Women’s Kingdom.
Ze zdziwieniem przeglądam swoją książeczkę, a sprzedawca już macha na nas ze złością, jakby odganiał muchy. No już dobrze, dobrze, idziemy. Gdyby ta karta bankowa była legitymacją studencką, pan kasjer mógłby nam dać upust w imię jakiejś wyższej, ustalonej zasady, jak przykazano w jego zakresie obowiązków… A tutaj?? Tak po prostu… Na ładne oczy? Widać, że wiele go to kosztowało. Zadowoleni wbiegamy do autobusu i już po chwili dojeżdżamy do Luoshui.