I
Turtle Rock
Do Tereldż docieramy późnym popołudniem.. dużo wcześniej niż nam to przepowiadano, roztaczając przed nami najczarniejsze scenariusze, by może jednak dać się namówić na propozycję wynajęcia taksówki. Nasz towarzysz podroży, Chacko, którego poznaliśmy jeszcze w Buriacji kuszony ofertami zorganizowanych wycieczek, w końcu jednak decyduje się jechać z nami.
Chacko pochodzi z Kerali, ale od szesnastu lat mieszka w USA.
Kto by pomyślał jeszcze dwa tygodnie temu w Ułan Ude, że spotkamy się ponownie przekraczając razem granicę rosyjsko – mongolską, a nawet ruszymy wspólnie dalej do Parku Norodowego Gorkijn Tereldż.
Park położony jest w górach Chentej ciągnących się od Ułan Bator po północno wschodnią część kraju. Jest to jeden z najczęściej odwiedzanych terenów chronionych Mongolii, jednak o tej porze roku nie spotykamy wielu turystów. Specyficzną cechą regionu są formacje skalne o fantazyjnych kształtach, w ich tle malowniczy krajobraz górski z wielkimi łąkami, które jeszcze nie zdążyły się zazielenić, jednak gdzieniegdzie przebijają się już pierwsze fioletowe kwiaty.
Tubylcy wierzą w ich moc leczniczą. Podobno po zjedzeniu dwudziestu kwiatków przez cały rok nie będzie się miało problemów z gardłem. My zjedliśmy zaledwie kilka płatków, kwiatki bowiem są tak ostre w smaku, że więcej nie przejdzie przez gardło. Paweł zauważa, że krajobraz przypomina trochę polskie Góry Stołowe.
Centrum obszaru stanowi wioska Tereldż położona nad rzeką o tej samej nazwie. Po drugiej stronie rzeki zaczynają się już bardziej dzikie tereny.
Na kartce mamy zapisane nazwisko rodziny, u której będziemy mieszkać. Kobieta sprzedająca bilety w autobusie, sygnalizuje nam, że to już nasz przystanek. Wskazuje palcem na młodego chłopca sugerując, że ma on jakiś związek z tym, co naskrobane na skrawku papieru.
Niby znana nam cyrylica, a jednak gdy poskładać te literki do kupy, to słowa zupełnie niezrozumiałe. Jeszcze w Ułan Bator wspominano, że wysiądziemy pod słynną skałą żółwiem. Hmm… Nie ma za bardzo jak zapytać, bo rozmówki wciąż jeszcze leżą wygodnie na dnie plecaka. Wraz z opuszczeniem UB cały komfort komunikacji w języku angielskim czy rosyjskim zniknął bez śladu. Yyyyy… Jest!! Macha do nas jakiś gość z białego pick up’a, zaparkowanego pod skałą o przedziwnym kształcie.. no jasne Turtle Rock!
Chłopiec też zabiera się z nami pick up’em, jak się później okazuje jest bratem żony naszego gospodarza.. Zupełnie bez sensu wciskamy się całą trójką na siedzenie obok kierowcy, gdy z tyłu na pace tyle miejsca. Todra, nasz gospodarz śmieje się serdecznie – czy to ze swej radosnej natury czy raczej z nas, bo dość komicznie wyglądamy powciskani jak sardynki, gdy z tylu tyle miejsca. Samochód skacze na wybojach, a my wraz z nim, obijając głowami o dach. Zerkamy na chłopca, który usadowił się wygodnie z tyłu i śmiejemy się sami z siebie. Za oknem roztaczają się piękne widoki – góry, skały o najprzedziwniejszych kształtach, a w dolinach zbiorowiska jurt, całe domostwa lokalnych rodzin. Wciąż próbuję przyswoić fakt, że ludzie tu naprawdę mieszkają w jurtach. Wydają się być zbyt małe, by pomieścić całą rodzinę. Zastanawiam się, jak wyglądają w środku. Musi tam być zupełnie ciemno… nie widzę w nich żadnych okien.
Samochód zatrzymuje się w końcu w pięknej dolinie z widokiem na buddyjską świątynię, osadzoną wysoko między skałami. Ponad nim na ścianie skały namalowane są wielkie kolorowe znaki, które jak się później okazuje napisane są w sanskrycie. Witają nas dwa młode psiaki żądne pieszczot i chętne do zabawy.
Todra wskazuje na jurtę, która przez najbliższe dni będzie naszym domem. Te kilka dni pozostanie w mojej pamięci na długo…
super!