Wycieczka wraz z Pawłem na Triund to najlepsza nagroda po zaliczonym kursie i miesiącu intensywnej pracy.
Ostatni tydzień pełen nauki, przygotowywania do egzaminów i samych ich zaliczeń sprawiają, że wszyscy czujemy się jak z powrotem w szkole. Egzamin w postaci swojej pierwszej lekcji jogi przygotowuję wraz z Hanną i Sam’em.
Niespodziewanie zamiast Hatha Jogi wychodzi nam HAHA Joga. Już po pierwszych asanach, wszyscy zapłakani kulą się ze śmiechu. Niektórzy, by się uspokoić, muszą wyjść z sali. Taki dzień. Hannah, jakimś cudem, uspokaja grupę końcową relaksacją.
Rozdanie certyfikatów, pożegnalna impreza i wszyscy rozjeżdżają się w swoje strony.
Postanawiamy z Pawłem zostać w Bhagsu jeszcze kilka dni i powędrować po okolicy.
Trekking na wzgórze Triund to tak naprawdę jednodniowa wycieczka lub nawet kilkugodzinna. Niektórzy decydują się wypożyczyć na górze namiot, by przenocować i następnego dnia podejść jeszcze wyżej do Snowline, z którego podobno widać ośnieżone szczyty Himalajów. W okolicach września lub października zdecydowanie najlepiej wybrać się tam wczesnym rankiem. Popołudnia są już chłodne, zbierają się ciemne chmury i często leje jak z cebra.
Śniadanie zjadamy w jednym z naszych ulubionych miejsc Buddha Delight u podnóży spokojnej wioski Daramkot, w której zwykle spotykaliśmy się z Hannah i Deve’em.
Podczas śniadania nachodzą nas z Pawłem przemyślenia dotyczące naszej podróży. Już jakiś czas temu minęło pół roku, jak jesteśmy w trasie. I wcale nie chce nam się świętować, czy w jakiś wyjątkowy sposób tego celebrować. Fakt bycia w drodze stał się czymś normalnym. Chlebem powszednim? Trochę smutno jest pomyśleć, że podróżowanie mogłoby nam spowszednieć. Może raczej stało się oczywistością. A może to Indie, zbyt długi przystanek w jednym miejscu i potrzeba nam zmiany… Może, może, może…
Co będzie, gdy przyjdzie czas wracać? Jakoś ciężko wyobrazić sobie, że zwyczajnie wrócimy do pracy i znów, podlegając komuś, odbębniać będziemy swoje ‘od dziewiątej do piątej’, czekając na kolejny weekend, kolejne wakacje… Czy emeryturę! Boże, jak to wszystko jest źle poukładane. Pracować przez najpiękniejszą część życia, harować całymi dniami, oszczędzać i odkładać na starość. Przecież najpiękniejsze lata życia spędzamy na pracy i odkładaniu pieniędzy. Jeśli ma się szczęście i nie przytrafi się choroba, to przez ostatnie kilka, kilkanaście lat przyjdzie cieszyć się czasem i wolnością. Dopiero wtedy? I to w momencie, gdy sił coraz mniej. Co za absurd! No i w ogóle, co to za pomysł, żeby czekać z życiem przez całe życie? I musieć sobie najpierw zapracować na chwile, gdy się robi, co się lubi.
Ilu jest tak naprawdę ludzi, dla których praca jest pasją? Ludzi, którzy nie wyczekują urlopów lub wolnych chwil z rodziną? Ktoś to naprawdę wszystko kiepsko ułożył, a my bezmyślnie powielamy ten idiotyczny schemat. Nasz ukochany przyjaciel, Szczur z Praszki, powiedział kiedyś słowa, które chcąc nie chcąc przylgnęły do nas ostatnio, stając się swego rodzaju mottem. ‘Praca to najbardziej prymitywny sposób spędzania wolnego czasu’. I jak tu się nie zgodzić?! Dar życia to największy skarb, jaki można sobie wyobrazić. Jest tyle wspaniałych rzeczy do robienia, tyle miejsc do odkrycia i ludzi do poznania, a my mamy spędzać najpiękniejsze dni za biurkiem? Taka przedwczesna śmierć. Kto o zdrowych zmysłach pozwoliłby odebrać sobie większość życia. Ludzie zachodu pozwalają na to bez przerwy. Patrząc na Azjatów, którzy o wiele mniej czasu poświęcają pracy, chciałoby się obiecać sobie, że nie popełnimy tego błędu. Przynajmniej spróbujemy go nie popełnić.
Wspinamy się po stromych schodach, po czym kamienistą drogą przemierzamy las i podziwiamy widok na miasto w dolinie.
Gdy podchodzimy stromym kamiennym wejściem, przerabiając po raz kolejny temat chorego systemu, na horyzoncie pojawia się małej postury łysiejący mężczyzna, jak się później okazuje – o imieniu Alan. Wymieniamy uprzejmości, Alan uspokaja, że do szczytu jeszcze tylko 5 minut, po czym skacze po kamieniach jeden po drugim, jak sarenka. Ale ma gość kondycję!
Gdy docieramy na szczyt, siadamy z Alanem w barze z jedzeniem, czyli hinduskiej dhaba i pijemy czaj. Mężczyzna opowiada o swoim życiu i o tym, jak siedem lat wcześniej na dobre odszedł z pracy i od tej pory sam jest sobie szefem. Podróżuje po całym świecie, mieszkając w różnych miejscach, zarabiając w tak zwanym międzyczasie na kolejne wyprawy. W niektórych miejscach spędza kilka dni, w innych zadomawia się na kilka miesięcy. Swoją pracę nazywa pracą ‘energetyczną’ i już po chwili wyjaśnia, co ów termin znaczy. W dużym skrócie i uproszczeniu oznacza pomoc ludziom w nadaniu kierunku swojemu życiu. Taki trochę Bodhisatwa. Okazuje się, że osób zadających sobie pytania podobne do tych z naszej porannej rozmowy, jest na pęczki. Osób, które czują, że życie nie może być tak ograniczone. W końcu każdy system i każdy wynalazek w pewnym momencie okazuje się przestarzały i zostaje wyparty przez coś nowego. Czujemy, że ta zmiana zbliża się wielkimi krokami i bardzo chcielibyśmy jej orędować. Tylko jak!?
Wspominam Jacque Fresco i jego projekt Venus, który oferuje odpowiedzi na to, jak stworzyć szczęśliwe społeczeństwo. Ten dziewięćdziesięcio-kilku letni architekt nie tylko zaprojektował całe miasta i systemy transportu, bazujące na odnawialnych źródłach energii, ale też stworzył na Florydzie społeczność zrzeszającą wolontariuszy z całego świata, naukowców, którzy pracują nad tym nowym modelem. Jacque udowadnia, że zaprojektowana przez niego ‘gospodarka oparta na zasobach’ jest w stanie zapewnić każdemu człowiekowi na świecie wysoki standard życia, który obecnie dany jest tylko nielicznym na samym szczycie drabiny społecznej. Jego idea jest ponad wojnami, ponad biedą, a przede wszystkim ponad polityką. Niestety dopóki polityka istnieje, a rządy kontrolują wszystko manipulując nami, nic nie jest w stanie ulec zmianie. Czas na alternatywne rozwiązanie. Już kilka lat temu z wypiekami na twarzy czytałam książki mało światu znanego Jacqua Fresco. Dziś Venus Project zrzesza już ogromną ilość członków i to, co proponuje, wydaje się coraz bardziej realne.
Rozmowa pochłania nas tak bardzo, że prawie nie zauważamy, jak spośród gęstej mgły wyłania się szczyt góry i wychodzi słońce. Chcąc rozprostować kości wychodzę spod wiaty. Zachwycona widokiem wołam panów zajętych rozmową, by nie stracili tej magicznej chwili.
Po pięciu minutach na niebo znów nachodzi szara chmura i wygląda na to, że wyczerpaliśmy limit pięknej pogody na dziś. Nie zastanawiając się ani chwili ruszamy w dół. Alan też rezygnuje z dalszej wyprawy do Snowline. Opowiada, że był już tutaj kilka lat wcześniej i odwiedził obydwa szczyty. Wracając, wdajemy się w bardzo inspirującą rozmowę na tematy metafizyczne, omawiając kolejne stopnie rozwoju duchowego… Alan opowiada o tym, jak ważne jest, by zasilać energetycznie planetę dobrą myślą, miłością, zrozumieniem i współodczuwaniem. Przypomina mi się to, co mówił Dalajlama zaledwie parę tygodni wcześniej.
Gdy poruszamy temat karmy i wędrówki dusz, zaczyna padać potężny grad. Chowamy się pod jednym z drzew, jednak burza się nasila i po kilkunastu minutach gradobicia dodatkowo zaczyna padać deszcz. Udaje nam się dobiec do kolejnej dhaba i przemoczeni postanawiamy zagrzać się następnym kubkiem herbaty masala z mlekiem, miodem i przyprawami.
Alan dzieli się z nami przeciekawą teorią związaną z wiekiem i rozwojem dusz, która niespodziewanie pomaga odpowiedzieć na wiele moich pytań. Jestem bardzo poruszona jego opowieścią, jednak wiem, że przyjdzie mi jeszcze przyjrzeć się temu dokładniej i przerobić po swojemu. Zrobić własne dochodzenie.
Gdy się wypogadza, błyskawicznie przemierzamy odległość do Dharamkot, gdzie żegnając się, umawiamy na wieczór na wspólną kolację. Podczas niej Alan dzieli się z nami swymi bardzo trafnymi i dość osobistymi obserwacjami dotyczącymi mnie i Pawła. Trzeba mu przyznać, że jest wyjątkowo spostrzegawczy, a przy tym ma ogromną wiedzę. Spotkanie to okazuje się zarówno dla mnie, jak i Pawła, ogromną inspiracją. Wiem, że ta rozmowa, jak wszystko, co nas spotyka, nie było przypadkowe.