Po wspaniałych przeżyciach, w tym dzikim i opustoszałym kraju, gdzie populacja wynosi tyle, co w samej Warszawie, a obszar powierzchni to niemalże cztery powierzchnie naszego kraju (!), jakże przekornie nasza trasa prowadzi nas do najbardziej zaludnionego państwa świata – Państwa Środka. Przed nami ostatnia część odcinka trans-mongolskiego, a więc trasa Ułan Bator – Pekin. Została ona wybudowana wspólnymi siłami przez Rosję, Mongolię i Chiny w latach 1953 – 1956. Jest to więc najmłodszy odcinek. Przed nami 24 godziny w pociągu, a gdy z niego wysiądziemy, wszystko będzie już zupełnie inne.
Coś we mnie chciałoby tę zmianę powstrzymać. Skoro tak bardzo pragnę wrócić kiedyś do Mongolii, dlaczego po prostu nie zostać tu od razu… Pojęcia nie mam, jakie wrażenie zrobią na mnie Chiny, ale obawiam się, że minie trochę czasu, zanim się przestawię. Wspaniale się składa, że w Pekinie mieszka Gosia. Nie widziałyśmy się już chyba rok i wizja spotkania sprawia, że uśmiech powraca, a gorycz rozstania z Mongolią słabnie.
Władowujemy się z naszymi wielkimi plecakami do pociągu i odnajdujemy swoje kupe. Przed nami ponad 1500 kilometrów. Już po chwili przysiadają się dwie Mongołki, które jadą właśnie na tygodniowy urlop do Pekinu. Prawie nie znają rosyjskiego, więc mamy szansę sprawdzić swój mongolski.
Nie wypada to najlepiej, co tu kryć, ale udaje nam się kilku rzeczy od nich dowiedzieć podczas wspólnych posiłków. Okazuje się też, że nauka gry karcianej w mongolski hudzyr również nie poszła na marne, bo już po kilku godzinach drogi przycinamy razem w karciochy. Panie są zdumione, że znam zasady, a ja dumna jak paw.
Posiłki wyglądają jak wielka uczta. Wyjmujemy wtedy z toreb cokolwiek mamy do jedzenia i częstujemy siebie nawzajem. Obserwujemy, jak jedna z Mongołek kroi kiełbasę w plasterki, po czym wrzuca je do kubka z herbatą. Już po chwili na powierzchni napoju pojawiają się oka tłuszczu, a pani siorbie go ze smakiem, zagryzając tłustymi plasterkami. Są też domowe huszury, świeże owoce i suszone śliwki w czekoladzie. Pychotka! Panie z równym zaciekawieniem przyglądają się naszym smakołykom – ryżowym kanapkom z serkiem topionym i papryką, orzechom, musli…
Na granicy mongolsko – chińskiej zaskakuje nas śnieg. Jest też naprawdę zimno. Stoimy tam jakieś cztery godziny, gdy całe podwozie pociągu zostaje dostosowane do nowej chińskiej szerokości torów.
Na wielkich lewarach pociąg unoszony jest do góry i panowie w żółtych kaskach stopniowo wymieniają koła. Wszyscy podróżni płci męskiej stoją w oknach i przyglądają się całemu procesowi. Odłączanie wagonów wiąże się z bardzo nieprzyjemnym szarpnięciem. Znużona najchętniej poszłabym spać, jednak poruszenie całą sytuacją jest tak wielkie, że sen nie wydaje się teraz możliwy. W końcu pociąg zostaje z powrotem ustawiony na torach i po kontroli paszportowej oraz wszelkich granicznych formalnościach, wjeżdżamy do Chin. Stopniowo zgiełk się uspokaja i wszyscy kładziemy się spać.
Rano z nosami przy szybach podziwiamy zupełnie nowy krajobraz – zielone góry, wsie i poletka, a na nich farmerów, długie tunele w górach i pięknie wijące się rzeki.
Upajamy się widokiem zieleni, której już dawno nie widzieliśmy, gdyż w Mongolii nic nie zdążyło jeszcze zakwitnąć.
Pekin już coraz bliżej…