Korzystając z kilku wolnych dni, wybieramy się z Pawłem na wycieczkę na południe Kerali. Mimo wszystkiego, co oferuje Kochi, po paru tygodniach przesiedzianych w jednym miejscu, potrzeba nam odmiany. Ekscytacja sięga zenitu!
Już sama podróż pociągiem to niezła frajda, trochę jak podróż w czasie.
Potężna maszyna z żelaznymi prętami w oknach zamiast szyb, twarde siedzenia i każdy wagon zapakowany po brzegi. Wentylatory przy suficie tak stare, że całe są oblepione kurzem. Ten pociąg musi pamiętać jeszcze czasy Ghandiego!
Daję się ponieść fantazji i czuję się trochę jak w filmie. Ludzie uśmiechają się i zaglądają na nas z ciekawością. Chyba tylko brak znajomości angielskiego i nieśmiałość sprawia, że nie pytają, skąd jesteśmy. Mały chłopczyk macha do mnie chudziutką rączką przystrojoną złotymi bransoletkami. Obnośni handlarze przemierzają pociąg z ciężkimi tacami z jedzeniem opartymi na ramieniu lub z wielkim czajnikiem herbaty: ‘czai, coffee, czai’ – nawołują.
Widoki za oknem są bardzo wyjątkowe. Zieleń pół i niebo przystrojone czuprynami palm.
Małe osady, chatki, przy których dzieci grają w piłkę, pranie suszy się na sznurku… Po pięciu godzinach wysiadamy w Varkali, którą polecił nam Thomas, brat Chacko. Opowiadał, że w przeciwieństwie do wszystkich piaszczystych plaż, których w Indiach jest mnóstwo, w Varkali są jeszcze klify. Tworzą dość nietypowy na indyjskim wybrzeżu krajobraz.
Kierujemy się prosto nad morze. Na klifach przy plaży cały wysyp niedrogich hosteli, więc rezerwujemy nocleg w jednym z nich, po czym, nie czekając ani chwili, ruszamy na przechadzkę. To nie widok na klify, lecz fale odbierają nam dech w piersiach. Wzburzone morze i wiatr sprawia, że fale są ogromne i robią na nas potężne wrażenie. No, w końcu jest monsun! Miejsce okazuje się być dość popularne. Idąc wzdłuż morza mijamy sklepy z pamiątkami, restauracje i hotele. Sprzedawcy oczywiście nie dają spokoju: „please come”, „looking”, „inside more!’. W końcu udaje nam się jakoś przebrnąć, nie robiąc żadnych zakupów, jednak sprzedawcy nie kryją żalu i rozczarowania. „Mam, you like my shop, come inside”.
Już po chwili jesteśmy na Czarnej Plaży, na której, mimo wysokich fal, kąpie się kilku turystów. Piasek na niej jest rzeczywiście czarniutki jak smoła. Pewien Hindus pochodzący z Ernakulam opowiada, że gdy był dzieckiem, a miejsce to nie było jeszcze znane, przyjeżdżał tu z rodzicami i byli zupełnie sami.
Wracając wieczorem, wypatruję miejsc oferujących jogę z nadzieją, że może z rana na plaży przywitam słońce. Jest w czym wybierać. W jednym ze sklepów moją uwagę przyciąga małych rozmiarów książka ‘Guruji and his pearls of wisdom’. Ponieważ wpada mi w ręce już po raz kolejny, postanawiam ją kupić. To opowieść Brytyjki, która spędziła w Kerali kilka miesięcy, praktykując jogę pod bacznym okiem swojego guru. Zawarte są oczywiście mądrości mistrza. Zaczytuję się w niej przed snem. Jako Sadhu spędził 12 lat w pobliskim ashramie Sivagiri, studiując oraz praktykując medytację i jogę. Z czasem stwierdził, że jego powołaniem nie jest życie w odosobnieniu, więc opuścił komfort klasztornych murów i wyruszył w podróż po Indiach, prowadząc życie sadhu i odwiedzając hinduskie ashramy, medytując przy tym i dzieląc się doświadczeniem i wiedzą z poznanymi po drodze ludźmi. Z czasem trafił do Rosji i to właśnie tam odnalazł się jako nauczyciel jogi oraz duchowy przewodnik…
Rano zrywam się wcześnie, by zdążyć na zajęcia. Dziś kolor morza jest jeszcze piękniejszy. Stoję jak zahipnotyzowana i gapię się w fale sięgające po horyzont.
Zapach morza, świeże powietrze i ta przestrzeń… Pomyśleć, że ludzie mieszkający tutaj mają to na co dzień!
Zajęcia jogi odbywają się na tarasie jednego z wyższych budynków. Miejsce jest idealne, a widok wspaniały. Orzeźwiająca bryza morska sprawia, że nie jest aż tak gorąco. Grupę mamy małą – tylko dwie Hiszpanki i ja. Znajduję sobie kawałek przestrzeni na matce w kącie. Rozpoczynamy od krótkiej medytacji, po której chwila na zapoznanie się ze sobą nawzajem.
Prowadzący nazywa się Sunil Kumar. Wydaje mi się, że gdzieś już słyszałam to imię. Gdy wspominam, że przygotowuję się właśnie do wyjazdu do ashramu w Mysore, gdzie przez miesiąc będę studiować jogę, Sunil dopytuje o szczegóły. Nie pamiętam jednak ani nazwy samego ashramu, ani też wioski. Nie dając za wygraną pyta, czy będę się uczyła u Tanisha… rzeczywiście to z tą osobą wymieniałam maile przez ostatnie kilka tygodni! Podobno wiele lat temu wspomniany Tanish wraz z Sunilem prowadził zajęcia w Varkali. Z czasem ruszył w swoją własną stronę, a niespełna rok temu otworzył ashram w Mysore. Zdumiewające, jaki ten świat jest mały. W Indiach są przecież setki takich miejsc, a ja niespodziewanie trafiam na nauczycieli, którzy się znają.
Wyjazd do Mysore wydaje mi się jednak wciąż bardzo odległy. Tu i teraz nawet nie dociera do mnie, że za kilka dni będę gdzieś daleko zupełnie sama, pochłonięta duchowymi praktykami. Postanawiam więc skupić się na tym, co tutaj. Poranna joga jest wspaniała. Spokojna i bardzo powolna, pozwala na całkowitą obecność w ciele. Po ćwiczeniu asan, czas na pranayanę, czyli ćwiczenia oddechowe. Chwilami pojawia się zwątpienie i lęk, czy aby na pewno dam radę poświęcić się temu przez cały miesiąc? Od rana do wieczora poddać rutynie zajęć, medytacji, ciszy… Od rana do wieczora spędzać czas tylko z sobą!
Delikatny głos guru prowadzący nas przez końcową relaksację uświadamia mi, że znów dałam się ponieść myślom i byłam gdzieś daleko, daleko stąd…
Po zajęciach moją uwagę przyciąga małe zdjęcie na ścianie. Widnieje na nim okładka książki, którą właśnie czytam… Wyjmuję ją z torby, by się upewnić i nagle doznaję olśnienia! No tak, to stąd znam jego imię i nazwisko. Przecież właśnie poznałam bohatera książki, która czytam. Hmm.. Nic dziwnego, że można ją tu wszędzie dostać. Rozmawiam chwilę z Sunilem o powstaniu książki oraz o jego ciekawym życiu. Trochę mi żal, że już dziś opuszczamy Varkalę. Czuję, że mogłabym się od niego sporo nauczyć. Na pożegnanie prosi, bym pozdrowiła Tanisha, gdy już będę w Mysore oraz życzy mi wspaniałej wewnętrznej podróży.
Po wspólnym śniadaniu z Pawłem wyczekana kąpiel w morzu i spacer wzdłuż wybrzeża. Za namową poznanego wczoraj turysty idziemy w północną stronę wzdłuż klifu. Mijamy małą wioskę rybacką, kolejne hotele oraz meczet.
Podczas kilku godzin spaceru natrafiamy na kolejne plaże, jednak wysokie fale nie dają szans na kąpiel. Ledwie utrzymuję równowagę, gdy fala porywa mnie i po chwili sunę już na kolanach w stronę brzegu. Wracamy, gdy słońce chyli się ku zachodowi i zmierzamy prosto na małą stację dworca, by złapać pociąg do Allapey.