Chiang Dao
II
Wat Lum Pha Plong i cisza
Na pięknych wzgórzach okalających Chiang Dao znajduje się kilka świątyń. Osadzone wysoko, na skalistych zboczach, zdobią górski krajobraz złocistymi dachami.
Wiodą do nich wąskie, górskie ścieżki. Ależ tu cicho… Przebija się jedynie śpiew ptaków, delikatne chrobotanie wiewiórki lub poruszanie gałęzi drzew. Taki tu spokój, że chyba tylko myśli mogłyby zmącić tę ciszę.
Do Wat Lum Pha Plong prowadzi 500 schodów, wzdłuż których rozstawione są tabliczki z buddyjskimi sentencjami skłaniające do medytacji, wyciszenia umysłu oraz nawołujące do zastąpienia narzekania, cierpliwością i tolerancją. Dociera do mnie, że ta lekkość i spokój są z nami niezmiennie już od kilku miesięcy. Problemy nie istnieją, nic nas nie trapi, nie nęka. Aż strach mówić o tym głośno, by nie zapeszyć. Głupi lęk przyplącze się wszędzie – nawet tutaj! Panu już podziękujemy!
Często zastanawiam się nad tym naszym spokojem i wyciszeniem. I zdumiewam z wdzięcznością. Czy to łut szczęścia, czy raczej świadomy wybór? Odpowiedź jest pewnie względna. Wierzę jednak, że sami tworzymy swoją rzeczywistość i każda najmniejsza decyzja, którą podejmujemy, dostraja rzeczywistość, nadając jej określone tempo, kierunek lub może właśnie brak kierunku. Były czasy, gdy pędziłam chaotycznie zajmując się tysiącem rzeczy naraz i biorąc na siebie setki następnych. Niespodziewanie wszystko nagle zwalało się na głowę, a ja dziwiłam się, dlaczego znów znalazłam się w tym miejscu. Zwykle potrzeba było kilku dni, by się pozbierać i nabrać chęci do wstania z łóżka. Niby nic nadzwyczajnego, przypuszczam, że podobne uczucie ogarnia czasem wszystkich. Te chwile, gdy nie wiadomo w co ręce włożyć! Czy rzeczywiście każdego czasem przygniatają swoim ciężarem? Tutaj, z dala od europejskiego pośpiechu i oczekiwań, są jedynie mglistym wspomnieniem. Aż dziwne, że się w ogóle nad nimi zastanawiam. To chyba nieproszony gość w postaci wyrzutów sumienia. Jakby długotrwałe przebywanie w spokoju i szczęśliwości było nie w porządku wobec innych. Bo może zamiast jednoczyć się z naturą i dostrajać wibracje to tych bliskich sercu, powinnam być raczej gdzieś indziej… dla kogoś…? Co za ironia! Nieodłączne poczucie, że jest inaczej niż być powinno, że coś jednak nie jest w porządku, potrafi dotrzeć nawet tutaj, daleko w góry na północy Tajlandii. Jak cisza przed burzą. Wynurza się w najmniej oczekiwanym momencie. Ciiii… spokojnie. Wszystko JEST w porządku. Wszystko JEST właściwie. Tak jak jest. Z uwzględnieniem poczucia niewłaściwości. Ono też jest cześcią pełni. Pamiętam, jak kiedyś mój pierwszy i najważniejszy guru Colin Sisson powiedział mi, że większość z nas ma w sobie poczucie winy, braku czy niedoskonalości. Nic w tym złego przecież – coś, co dziś wydaje się niedoskonałe, jutro może uratować nam życie. A pierwszym krokiem do transformacji jest akceptacja.
Rozmyślam nad swoją egoistyczną decyzją o wyjeździe i pozostawieniu wszystkiego, wszystkich. Dociera do mnie odwieczna prawda i przypomnienie o tym, że nie możemy nikogo uszczęśliwić, jeśli sami nie zadbamy najpierw o własne szczęście. Tylko wtedy możemy się nim dzielić i je pomnażać. Uśmiecham się do drzew, okolicznych kwiatów, ptaków i do tej wspaniałej ciszy, która otacza to miejsce. Przepełnia mnie wdzięczność, że tu jesteśmy. Po wyjeździe z miasta przebywanie na łonie natury, znów cieszy bezczasowością. Można spokojnie spędzić kilkanaście minut na przyglądaniu się wiewiórce, bądź równomiernym kształtom płatków kwiatu, namalowanym przez najwspanialszego artystę, jakim jest natura.
Ciekawe, czy Luang Poo Sim budując tu świątynię, wybrał to miejsce z powodu wyjątkowego spokoju, jaki tu panuje. Dwudziestoletni mnich obrał drogę wędrowcy i przemierzając dzikie lasy, miesiącami przesiadywał na łonie natury i w jaskiniach. W odosobnieniu oddawał się medytacji. Tak w 1940 roku dotarł do Chiang Mai, gdzie dzięki niemu powstała świątynia Wat Santidhamma. Przez następnych dziesięć lat nauczał w wielu okolicznych klasztorach buddyjskich, jednak tęsknił za swą samotnią. W 1960 roku wyruszł w góry na północ od Chiang Mai i jego wędrówka przywiodła go w tutejsze rejony. Odnalazł jaskinię Pha Plong, która okazała się idealnym miejscem dla samotnej modlitwy. W 1967 roku założył tu klasztor. Mnich był bardzo oddany naukom buddyjskim. Wstawał o 3 rano, by odbyć poranną medytację, a o 6 wyruszał ze swą misą do wsi po jałmużnę w postaci jedzenia. Zgodnie z buddyjskim zwyczajem mieszkańcy dzielą się z mnichami tym, co przyrządzają na śniadanie dla swych rodzin. W 1992 roku z rąk króla Bhumibola otrzymał honorowy tytuł Phra Nanasidhanean, jednak zmarł dwa dni po jego nadaniu. Na pogrzeb mnicha przybyło tysiące ludzi, a ceremonię poprowadził sam król. Chyba nigdy wcześniej ani później nie było tu tak tłoczno.
To wyjątkowe miejsce. Zaciszem i pustelnią pozostało do dziś.