Zapakowani po brzegi w ciasnej taksówce jedziemy w towarzystwie Mary i Eda z Shangri La do Qiaotou, skąd wyruszymy w górską wędrówkę wzdłuż Wąwozu Skaczącego Tygrysa. Nasi towarzysze pochodzą z UK, a dokładnie z Manchesteru. Ostatnie dwa lata spędzili w Hong Kongu. Po paru godzinach docieramy do Qiaotou, gdzie postanawiamy z Pawłem wysiąść i stąd iść już pieszo. Część naszego bagażu ma pojechać z taksówkarzem dalej, do Tina Guesthouse, skąd odbierzemy go następnego dnia. Właściciel hostelu jeszcze w Shangri La zapewniał, że opcja jest bezpieczna i wiele osób tak robi, by ‘odciążyć’ sobie górską wędrówkę. Czeka nas stąd jakieś dziewięć godzin marszu, który postanawiamy rozłożyć na dwa dni i przenocować w jednej z wiosek po drodze. Mary i Ed proponują, że na miejscu zadbają, by nasz bagaż znalazł się w przechowalni i przekażą właścicielom, że zgłosimy się po niego jutro. Ta opcja wydaje się całkiem bezpieczna. Oznakowuję plecaki naszymi danymi i datą odbioru, po czym wymieniamy się z Anglikami numerami telefonu rezygnując z pożegnania, gdyż wierzymy, że nasze drogi przetną się podczas następnych kilku dni w Tiger Leaping George. Po szybkim śniadaniu w Jane’s Guesthouse wspinamy się na pierwszą górę. Moją uwagę przyciąga dziwaczny brzęczący dźwięk. Niczym wiertełko u dentysty tylko dużo, dużo głośniej. Rozglądamy się po okolicy myśląc, że odgłosy dochodzą z sąsiedniej budowy. Po chwili jednak okazuje się, że dźwięk wydawany jest przez sporej wielkości owada, który szybko zostaje przez Pawła mianowany pilarzem. Robale pilarze są dosłownie wszędzie. Przysiadują na chwilę na gałęziach drzewa i rozkręcają swoje śmigiełka, wydając przy tym ten dziwaczny charakterystyczny odgłos.
A gdy śmigło nabierze już prędkości, owad wzbija się w powietrze i lepiej wtedy nie znaleźć się na jego trasie. Po pokonaniu pierwszego podejścia docieramy do górskiej wioski Nuoyu village, gdzie lokalne staruszki namawiają nas na zakup ziół ze swego ogródka oraz innych lokalnych przysmaków. Rozpościera się stąd niesamowity widok na wąwóz i rzekę. Jedna z pań z przydrożnego sklepiku, mimo braku znajomości języka angielskiego, bardzo przekonywująco wychwala wartości szafranu.
szafran from tuiteraz be on Vimeo.
Po prostu nie sposób się oprzeć. Kupujemy torebeczkę i mała garść zgodnie z instrukcją natychmiast ląduje w butelce wody. Smak całkiem przyjemny, odrobinę ziołowy, choć niezbyt wyrazisty. Napój ma podobno dodać nam energii i ułatwić oddychanie w wyższych partiach gór. Czytam ulotkę dotyczącą tego specyfiku i okazuje się, że rzeczywiście poprawia on krążenie. Już po chwili czuję, że serce wali mi jak oszalałe, nie wiem tylko, czy to z powodu wspinaczki, czy to szafran zaczyna działać. Przed nami strome osławione podejście nazywane ‘28 zakrętów’. Droga wije się po górę i mimo iż zakrętów nie liczymy, wydaje się być ich tu duuużo więcej. Droga prowadzi przez las i okazuje się być raczej trudnym odcinkiem. Zmagania szybko zostają nam wynagrodzone, gdyż widoki zapierają dech w piersiach.
W Tea Horse Guest House zatrzymujemy się na obiad, który pochłaniamy w towarzystwie wesołej grupy Koreańczyków, nabierając sił do dalszej wędrówki. Nagle rozdzwania się nasz telefon, co brzmi raczej dziwacznie w tych okolicznościach przyrody. To Ed, który niestety nie ma dla nas dobrych wieści. Mówi, że u Tiny nie ma nikogo na recepcji, a pomieszczenie z bagażami stoi otworem i wszyscy mają do niego dostęp. Jest tam sporo bagaży, jednak jeśli w plecakach coś cennego, miejsce nie wydaje się zbyt bezpieczne. Mary i Ed dalej już zamierzają iść pieszo do zarezerwowanego miejsca noclegowego i rzecz jasna nie są w stanie zabrać ze sobą naszego dobytku. Hmm.. Wygląda na to, że nie pozostaje nam nic innego, tylko pokonać całą trasę jeszcze dziś. Jeśli się przyłożymy do marszu, to na wieczór powinniśmy tam dotrzeć. Staramy się nie psuć sobie nastrojów. Czerwone strzałki na kamieniach wskazują kierunek, a widoki mimo przelotnego deszczu są coraz piękniejsze.
Roślinność skropiona deszczem przybiera jeszcze zieleńszych barw. Paweł zatrzymuje się przy wodospadzie, a ja pędzę przed siebie. Na niebie dokładnie w zgłębieniu kanionu pojawia się okazała tęcza. Widać ją dosłownie całą. Widok jest tak magiczny, że w oczach pojawiają się łzy. Oglądam się za siebie z nadzieją, że Paweł wyłoni się zza skały lada moment i też zobaczy to nieziemskie zjawisko, jednak jego jak nie ma, tak nie ma. Aparat został z nim, więc nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przysiąść na kamieniu i cieszyć się tą chwilą.
Po kilku minutach dostrzegam w oddali Pawła, który macha do mnie, zadając sobie pewnie to samo pytanie, czy i ja widzę ten cud.
Tęcza odprowadza nas jeszcze za kolejny zakręt, po czym znika równie tajemniczo, jak się pojawiła. Tuż przy szczytach pojawiają się białe obłoki.
Docieramy do Half Way Guest House i od razu żałujemy, że nie możemy zostać tu na noc. Drewniany dom jest pięknie osadzony na skale, ze wspaniałym widokiem, a nam już trochę sił brak, by iść dalej. Właściciele radzą, że do Tiny jeszcze ponad dwie godziny marszu. Nie czekając ruszamy dalej. Widoki wciąż piękne i tylko gliniane zbocza utrudniają marsz, gdyż raz po raz ślizgamy się schodząc z góry. W oddali wyłaniają się pierwsze domy i mamy nadzieje, że jeden z nich należy to Tiny.
Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy na miejscu. Guesthouse Tiny zupełnie nie przypada nam do gustu, więc nie myśląc długo organizujemy nocleg u Sean’a, u którego zatrzymali się znajomi z Anglii. Wieczorem otwieramy wspólnie butelkę tybetańskiego wina, którym postanawiamy uczcić bezpieczne zakończenie historii z bagażem, jak również nasze ponowne spotkanie z Mary i Edem. Na tarasie u Sean’a wieczór mija nam wspaniale. Sam właściciel okazuje się być sołtysem wioski Walnut Grove. Trzeba przyznać, że zarówno on jak i Tina nie sprawiają wrażenia osób pomocnych czy towarzyskich, co trochę nas dziwi po przeczytaniu opinii o tych bazach noclegowych w Internecie. Po spędzeniu w tej okolicy kilku dni, z całego serca polecamy Tibet Guest House, który znajduje się przy tej samej drodze, co hotel Sean’a, jakieś 200 metrów w górę rzeki. Spędziliśmy tam wspaniałe popołudnie.
Atmosfera jest tu świetna i nasza słabość do Tybetańczyków zostaje tu jeszcze bardziej podsycona.
Następnego dnia wyruszamy w dół wąwozu do rzeki, by zobaczyć słynną skałę, z której skakał legendarny tygrys. Spacer jest wspaniały, widoki zachwycają i tylko pilarze powodują u mnie regularne ataki paniki, gdyż jest ich tu cały wysyp. Zauważamy, że uaktywniają się one o poranku, po czym chyba udają się na odpoczynek i popołudnie przesypiają. Po przejściu wzdłuż potężnych skał i pokonaniu kilku mostków, w końcu docieramy do skały. Rwąca rzeka sprawia, że skała aż porusza się pod naporem wody. Jej siła robi na nas ogromne wrażenie, a orzeźwiająca bryza sprawia, że aż nie chce nam się stąd wracać.
Wspaniałw widoki