Wędrówka z Kalaw nad Jezioro Inle
I
Przygotowanie do treku
Myrę i Scotta, a więc kochanych Mongich, poznajemy w Kalaw, przy śniadaniu w hostelowym barze. Rozmowa natychmiast przeistacza się w lawinę śmiechu. Mimo, iż prawie się nie znamy, od razu umawiamy się na wspólny trek nad jezioro Inle. Znacie to, gdy już chwilę po poznaniu kogoś czujecie, jakbyście się znali od dawna. Tak właśnie jest z nimi.
Myra pochodzi z Singapuru i pracuje tam w branży filmowej. Scott jest z Liverpool i od kilku lat podróżuje. Spędził też rok w Nowej Zelandii. A z Myrą poznali się w Indonezji.
Scott bez ogródek, czy jakichkolwiek ograniczeń, rzuca dość ciężkimi, jak na chwilę po poznaniu się, żartami, więc nie ma tu miejsca na grę wstępną. Żadnych masek, owijania w bawełnę. Bierz co jest, lub zostaw i odejdź.
Bierzemy.
Po śniadaniu wyruszamy na poszukiwania przewodnika do naszego trzydniowego treku. Warunki określamy na starcie. Chcielibyśmy uniknąć typowej turystycznej trasy, obwożenia po sklepach, warsztatach i miejscach przygotowanych pod turystów. Jeśli to możliwe, idealnie byłoby ruszyć w jakimś mniej popularnym kierunku, z dala od utartych ścieżek. Chcielibyśmy też pozostać w czteroosobowej grupie. Budżet mamy podobny. Po odwiedzeniu dwóch trochę kosztownych agencji, w końcu trafiamy do słynnego wuja Sama. Człowiek legenda! Poza agencją prowadzi wraz z rodziną restaurację. Zdaje się, że wszyscy w Kalaw znają go świetnie. Już od progu starszy mężczyzna wita nas swym wielkim serdecznym uśmiechem i zaprasza na prelekcję. Na krzesełkach ustawionych przy ścianie usadowiły się już znajome koleżanki z autobusu (tak, w Myanmar wciąż wpada się na te same osoby). Na ścianie wisi mapa, a wuj Sam trzymając wskaźnik w dłoni, wyczekuje, aż publiczność ucichnie i skupi uwagę na wspaniałym wystąpieniu. Przedstawia nam kolejne opcje, oscylując w okolicach najbardziej typowej trasy. Przesuwa wskaźnikiem po mapie, zakreślając teren zamieszkania poszczególnych plemion. Zapewnia, że wraz z jego przewodnikami odwiedzimy wszystkie osiem plemion występujących na tym terenie. Kalkuluję to sobie w głowie (8 podzielić na 3 dni – wygląda na to, że tempo musi być niezłe, lub odwiedziny w wioskach bardzo krótkie i pobieżne…).
‘Pamiętajcie, by podczas treku zatrzymać się na chwilę, usiąść na zboczu góry i chłonąć wspaniałe widoki… Zanurzcie rękę w glebie, wyrwijcie korzeń imbiru. Orzeszki ziemne – poczujcie ich zapach. Zwróćcie uwagę na kolor ryżowego pola, przyłączcie się do pracy i poczujcie słońce na skórze waszej twarzy. I pytajcie o wszystko. Zadawajcie jak najwięcej pytań… o zwyczaje plemion, ich ubiór i codzienne życie. Te wspomnienia… te wspomnienia niech pozostaną z Wami na zawsze! Zabierzcie je do swoich krajów, do swoich rodzin i przyjaciół…’ Wuj Sam niesiony wyobraźnią i kreatywnością, kontynuuje swą wzniosłą wypowiedź, szukając kolejnych przymiotników. Zerkamy na siebie, wstrzymując oddech i próbując nie parsknąć śmiechem. Trochę jak dzieci w szkole czekamy posłusznie, aż przejdzie do konkretów i poda wreszcie te pytania egzaminacyjne… yyyy… czy raczej poruszy kwestię ceny!! Siedzimy tu już prawie godzinę! Zerkamy na siebie porozumiewawczo, dając znak, że trzeba się wycofać i szukać gdzie indziej. Mimo profesjonalizmu i bardzo korzystnej oferty, nie sądzę byśmy się zdecydowali. Biorąc pod uwagę proponowaną trasę… No i nawet gdyby, to przecież pełen charyzmy wuj Sam nie byłby naszym przewodnikiem. Jeśli jednak ktoś planuje trek po okolicy Kalaw, warto rozważyć tę agencję, bo jest wyjątkowa i słyszeliśmy dużo dobrego na jej temat.
Ostatecznie, za pośrednictwem braci Harrego i Rambo, znajdujemy przewodnika o imieniu Moonson.Pochodzi z jednej z wiosek z plemienia Pa Oh i podobno zna te tereny jak własną kieszeń. Nigdy nie powtarza tej samej trasy, co brzmi bardzo obiecująco. Wyruszyć mamy z samego rana. Do przejścia ponad sześćdziesiąt kilometrów, a posiłki i noclegi zorganizujemy gdzieś po drodze u przypadkowych lokalnych rodzin… W każdej wiosce zawsze jest wielu chętnych, którzy zarobią trochę grosza, oferując posiłek lub kawałek podłogi. Podoba nam się fakt, iż sama trasa nie posiada jako takiego planu i Moonson jest otwarty na to, byśmy idąc, tworzyli go sami. Chwilę po powitaniu nieudacznie przekręcam jego imię na Monsoon (monsun), co nie uchodzi uwadze chłopaków i pozwala na pierwsze przełamanie lodów… Moonson też wybucha śmiechem.
Portret Sama wykorzystany w poście to zdjęcie fotografii wiszącej na ścianie w ich rodzinnej restauracji w Kalaw.