Songpan
III
Wieczór
Coromte zaczyna zdejmować z koni tobołki uwalniając od ciężarów jednego po drugim. Tu, w przeciwieństwie do mongolskiego zaprzęgu, jestem w stanie się na coś przydać. Konie mają zwyczajne, znane mi popręgi oraz skórzane paski. Uwielbiam rozsiodływanie koni. Po zdjęciu ogłowia ruszają wolno przed siebie, kładą się na ziemi i zaczynają tarzać w piachu.
Już po chwili umorusane biegną kłusem przez rzekę i zatrzymują się na łące, pełnej zielonej, soczystej trawy.
Mój Narat zostaje ‘obdarowany’ głośnym dzwonkiem, dzięki któremu będzie można zlokalizować stado w wielkiej dolinie.
Przyglądam się jeszcze chwilę koniom, po czym wracam w stronę obozowiska, a tam praca wre.
Panowie rozkładają zadaszenie do kuchni polowej. Po chwili siodła lądują w szeregu, przy ścianie kuchni, a obok, nie wiadomo kiedy, pojawił się spory stos drewna. Niszu i Coromte rozkładają już nasze namioty. Biegniemy za nimi chcąc pomóc, ale mężczyźni robią wszystko z taką wprawą, że tylko spowalniamy cały proces i raczej przeszkadzamy. Miejsce jest idealne. Zaraz przy obozowisku szumi rwący potok, a dookoła tylko lasy i góry.
Już po chwili obóz rozłożony i zasiadamy do wspólnej przekąski. Na pierwsze danie sałatka z pomidorów z cukrem, którą wyjadamy ze wspólnej miski. Do tego lokalne pieczywo, czyli placki przypominające drożdżowe bułeczki. Martin wyjmuje z torby suszone mięso z jaka, które kupił jeszcze w Songpan. Decyduję się spróbować kawałeczek. Zaprawione słodko-ostrą marynatą smakuje nienajgorzej, jednak ten jeden kawałek w zupełności mi wystarczy.
Kolację przyrządzamy już wszyscy razem. Obrane i pokrojone warzywa myjemy oczywiście w rzece. Ziemniaki, sałata, makaron, cała garść czosnku, imbiru i oczywiście grzyby poho. Wszystko po kolei ląduje w wielkim kotle z wodą z potoku, ustawionym na ognisku. Mimo, że podoba mi się fakt przyrządzania posiłku w warunkach polowych, zastanawiam się przez chwilę nad tym, jak nasze żołądki zareagują na takie danie… Jeszcze te całkiem obce grzyby! Nie mając wielkiego wyboru, decydujemy się zaufać naszym przewodnikom, którzy z pewnością wiedzą, co robią. Raz się żyje. Wszystko wygląda apetycznie i pachnie wspaniale. Przecież już dawno temu doszłam do wniosku, że dużo bardziej powinnam bać się nowoczesnych wynalazków zaśmiecanych i konserwowanych chemią, niż tego, co daje natura. Pora więc zweryfikować swoje eko poglądy!
Zupa jest świetna, trochę ostra, ale co się dziwić – w końcu jesteśmy w Syczuanie – prowincji, w której papryczki chili są jak sól, czy pieprz w kuchni polskiej! A grzyby poho dodają zupie niepowtarzalnego aromatu.
Po posiłku Niszu i Coromte zabierają się za podkuwanie jednego z ‘marcinowych’ koni. Okazuje się, że stracił na trasie kawałek podkowy, w związku z czym trzeba ją zdjąć i podkuć kopyto na nowo.
Wybieramy się z Pawłem na mały spacer. Wspinamy się na pobliską górę i już po chwili serce znów tłucze w klatce piersiowej. Aklimatyzacja i jedna noc w tym miejscu, zanim pójdziemy dalej, rzeczywiście jest wskazana. Gdy wracamy z przechadzki, konie jedzą akurat kolację w postaci suchych ziaren bobu. Na głowach zawieszone mają karmniki, zrobione ze starych piłek. Zanurzone do połowy pyski rozsmakowują się w swoim posiłku, wydając znajome odgłosy chrumkania. Wyglądają komicznie.
Wieczór mija nam przy ognichu. Niszu zdejmuje z szyi buddyjski sznur modlitewny i szepcze do ognia mantry. Od czasu do czasu nuci też jakąś melodię, co nadaje tej chwili pięknego klimatu. Strumień szumi w tle, a my kontemplujemy te chwile patrząc w ogień.
Zastanawiamy się z Martinem nad kwestią ekscytacji podczas podróży. A właściwie nad… Hmmm… Jej brakiem. Sama myślałam już o tym wielokrotnie. Przemieszczając się z miejsca na miejsce, podróżując po tych pięknych, dalekich zakątkach, nie raz wypełnia mnie poczucie szczęścia, jednak jest zupełnie inne niż je sobie wcześniej wyobrażałam. To nie jest ciągły stan niekończącej się radości. Chwilami jest całkiem zwyczajnie. Nawet w miejscach takich jak to, pojawia się złość, smutek, niechęć czy znudzenie (!?). We mnie natychmiast rodzi się wtedy poczucie winy. Bo jak można smucić się, gdy mamy tak niesamowite szczęście być tu, gdzie jesteśmy. I to tak bez powodu!? Jednak uczucia manifestują się i ciężko im zaprzeczyć… Zastanawiamy się wspólnie nad tym przez chwilę. Pociesza mnie fakt, że nie tylko ja mam takie spostrzeżenia. Skąd właściwie pomysł, że ma być inaczej niż JEST??? A gdyby tak zaprosić wszystkie pojawiające się uczucia… Przyjąć, że nawet w najpiękniejszym miejscu na świecie jest miejsce na złość, czy niechęć. Takie bez przyczyny. Niby głupio, bo bycie tutaj, to taki dar… No, ale SĄ. Więc w porządku, spróbujmy. Smutek dobija się, więc zapraszam. Ścisk w gardle i klatce piersiowej. Jest i zniechęcenie… O proszę, to ci niespodzianka. Proszę… Siada ciężarem na ramionach. Uczucia nie domagają się zrozumienia, chcą być przeżyte.? To umysł chce wiedzieć. Tym razem zostaje zignorowany. Strumień niewzruszenie wygrywa swój niezmienny, skoczny ton, iskry w ognisku skwierczą, a deszcz w oddali przypomina, że też ma tu swoje miejsce, choć nie tak mile widziany, jak słońce. Przeszywa mnie jeszcze jedna fala niepokoju. Po niej niespodziewanie piękne uczucie wdzięczności dla tej chwili. Zapraszam.
Uśmiecham się do Pawła, wsłuchuję w regularny ton mantr wyśpiewywanych przez Niszu, wdycham świeże powietrze i obserwuję, co tam jeszcze w duszy gra…
‘Wind in my hair, I feel part of everywhere
underneath my being is a road that disappeared
late at night I hear the trees
they’re singing with the dead
overhead…’
/Into the wild/
…mój kochany Gosiak……przesyłam wszystkie kolory tęczy na wszystko co cie dręczy…..dalej juz nie pamietam:), ciekawe czy ty jeszcze to masz w zanadrzu gdzies….:)
Jasne że mam!
‘…nie smuć się już więcej proszę, bo ja tego wręcz nie znoszę. Nigdy nie wiesz co Cie czeka, życie bowiem jest jak rzeka. Niech się cieszy Twoja mina coś się kończy – coś zaczyna’
Miałaś rację. Coś się czasem kończy i robi miejsce na duuuuużo nowego!!!
dzieki kochana