Rzeka Li
II
Yangshuo
Wczesnym rankiem kierujemy się na dworzec, by złapać autobus do Yangshuo. Po drodze w biegu zakupuję jeszcze śniadanie – typowy dla tego regionu ryżowy makaron z przyprawami. Bialutki makaron przed podaniem zostaje wrzucony na chwilę do wrzątku, po czym ląduje w mojej misce i zostaje polany rosołkiem. Dodatki wybieram sama. Są prażone fistaszki, cebula, szczypior, ogórek i chyba siedem odmian papryczek chili, z których ja nieśmiało sięgam tylko po jedną.
Zajadam śniadanie w autobusie dumna, że już coraz częściej jadam lokalne dania kupione za grosze w przydrożnych budkach, w których stołują się miejscowi. Chińczycy mają specyficzne podejście do czystości, więc lokale te często wyglądają naprawdę odrażająco. Brudne ściany, oblepione czym popadnie, na podłodze obierki, serwetki… Z czasem przywykasz do tego i najważniejsze jest to, że naczynia są czyste i kuchnia też wygląda jako tako. Kieruję się oczywiście intuicją, zapachem i tym, czy miejsce odwiedza wielu ludzi i to przede wszystkim tubylców. Staram się omijać jedzenie uliczne w turystycznych dzielnicach, gdzie klienci zmieniają się każdego dnia i na talerzu może wylądować wszystko. No i oczywiście najciekawiej jest, gdy widać proces przyrządzania posiłku.
Jednak wróćmy do Yangshuo. Miasteczko usytuowane jest malowniczo nad brzegiem rzeki Li, która przyciąga swym pięknem wielu turystów. Dookoła roztaczają się góry o niemalże nienaturalnie równych kształtach. ‘Góry cycki’ jak nazywa je Paweł. Sterczą dookoła, gdziekolwiek nie spojrzeć i dumnie prężą się nad miastem. Przyglądam im się uważnie, próbując wychwycić podobieństwo i rzeczywiście – coś w tym jest! Po jakimś czasie skojarzenie to przylgnie już do nas na dobre. No bo czy ktoś widział kiedyś gdziekolwiek indziej takie góry? Nie ma wzgórz i stopniowo schodzących dolin… Żadnych pofałdowań czy wzniesień. Sterczy taki cycek, dalej nic i za chwilę następny. Trochę jak góry narysowane przez małe dziecko.. Przecież właśnie tak je się kiedyś rysowało! Jedno jest pewne, dodają miastu i okolicy niesamowitego uroku.
Do Yangshuo można popłynąć statkiem, co zabiera 4 – 5 godzin. Wyrusza się z Yangdi z rana i dociera na miejsce wczesnym popołudniem. Gdzieś wyczytaliśmy, że warto odpuścić sobie tę atrakcję, gdyż na statkach tłoczno. Dodatkowo trzeba mimo wszystko dojechać do Yangdi autobusem, by tam dopiero przesiąść się na statek. Cała przygoda jest czasochłonna i bardzo kosztowna. Można zamiast tego dostać się do Yangshuo za grosze, a stamtąd dużo taniej zorganizować spływy po rzece tratwami, zarówno w jej stronę północną, jak i południową. Tak też zamierzamy uczynić. Mamy też w planie na drogę powrotną pieszy trek wzdłuż rzeki Li, na odcinku Xingping – Yangdi, no ale to dopiero za trzy dni.
Dojazd autobusem zabiera nam dwie godziny. Dworzec oddalony jest od starego miasta i rzeki o kilka kilometrów, więc decydujemy się na spacer. Życie toczy się spokojnym rytmem, w sklepach i restauracjach niewielu klientów, gdyż wciąż jest jeszcze wcześnie rano.
Trzeba przyznać, że okolice rzeki Li to jedno z piękniejszych miejsc w Chinach i ma do zaoferowania cudowne trasy rowerowe. Soczysta zieleń pól ryżowych i małe wioski, w których czas jakby się zatrzymał.
Ludzie zajęci codziennymi obowiązkami pracujący na swoich poletkach, zdają się nie zauważać przejeżdżających na rowerach turystów. A jest nas tu naprawdę wielu. I trudno mieć o to do kogokolwiek żal, gdyż miejsce jest przecudnej urody. Zamiast marudzić na innych podróżnych zdecydowanie milej jest wymieniać z nimi uśmiechy i serdecznie się witać, tryskając ekscytacją pomieszaną z niedowierzaniem, że istnieją takie miejsca.
Pierwszego dnia wytyczamy sobie 30-sto kilometrową trasę na południowy zachód od Yangshuo. Przekraczamy most niedaleko popularnej wysepki Sanjie Liu i kierujemy się w stronę Dutou Village. Mijamy wspinających się na szczyty skał i podziwiamy ich siłę i wyczyny.
W wiosce Dutou zatrzymujemy się nad jeziorem i podziwiamy przecudny krajobraz. Góry ‘cycki’ odbijają się w niezmąconej tafli wody
Podchodzi miejscowa Chinka i proponuje posiłek. Naleśnik ze świeżymi owocami chyba nigdy nie smakował aż tak wspaniale!
Od jeziora trasa robi się jakby mniej uczęszczana, gdyż spotykamy zaledwie jednego zbłąkanego turystę. Jadąc dalej wzdłuż rzeki, stopniowo oddalając się od niej, trafiamy do kolejnych wiosek: Liugong, Mu Qiao, Aishan…
Dzieci wracają ze szkoły. Niektóre spacerują małymi grupkami, inne mijają nas na rowerach witając się radośnie. Mężczyźni wypasają zwierzęta. Kobiety przykucają na polach lub zgięte w pół plewią i sadzą rośliny. Rozmawiają przy tym i śmieją się wesoło. Czasami któraś zerknie w naszym kierunku i serdecznie pomacha odpowiadając na nasze ‘nihao!’.
Wracamy do Yangshuo w sam raz na zachód słońca. Niebo nad drogą przybiera różowo – pomarańczowe barwy.
Mimo późnej pory upał i duchota wciąż są nie do zniesienia. Marzymy już tylko o prysznicu. Nie tracąc na niego zbyt wiele czasu, natychmiast ruszamy na podbój miasta, które jak większość turystycznych ośrodków aż tętni życiem i całe dudni od dobiegającej z klubów muzyki.
Przechadzając się ulicami smakujemy przeróżnych owoców, w tym również takich, których w życiu nie widzieliśmy na oczy. Po odkrojeniu czubka z zielonym ogonkiem, owoc wyjada się łyżeczką. Jest soczysty i bardzo słodki. Nie pamiętamy jego chińskiej nazwy, ale odpowiedników polskich jest sporo: mangostan właściwy, garcynia, smaczelina, żółtopla, żółciecz… Zdecydowanie smakuje lepiej niż się nazywa!
Nie spieszno nam do gwaru i tłumów, więc lądujemy z owocami i piwkiem na kamieniu nad pobliskim stawem. Przed nami noc, której mimo zmęczenia nie przesypiamy spokojnie. Liczne komary desperacko uprzykrzają nam sen. Zbliża się początek pory deszczowej, a wiec będzie ich teraz tylko więcej…