W drodze do Dharamshala
I
Żegnaj Kochi
Często, aby coś docenić, trzeba to najpierw stracić. Trochę tak, jakby wartość rzeczy sama w sobie rosła wraz z utratą ważności.
Jadąc taksówką na samolot do Delhi krążą mi w głowie tysiące myśli na temat sensu, jak i bezsensu, całej przeprawy z południa Indii w Himalaje. Dwa loty i cała noc z głowy. A tam to już w ogóle nie wiadomo, co mnie czeka. Niby nic dwa razy się nie zdarza, jednak skąd mam mieć pewność, czy wybrany kurs i tym razem nie okaże się pomyłką. No nic, mam poczucie, że joga nie przez przypadek pojawiła się znów w moim życiu, w związku z tym postanawiam się tak łatwo nie poddawać.
Jadąc na lotnisko, już pół godziny czekamy z taksówkarzem w kolejce na prom. Całe miasto jest zakorkowane nie tylko z powodu popołudniowej pory, ale też z racji ‘gorączki Onam’. Kierowca spogląda na mnie w lusterku i zapewnia: ‘Daję ci moje słowo, że zdążysz na samolot’.
‘Jeśli mam tam pojechać, to na pewno zdążę.’ W myślach dodaję, że jeśli nie, to zostanę tutaj i też będzie dobrze. Zerkam na naszą knajpę, jedyną, w której w całym Kochi w upalne dni można się było napić piwa.
W Kerali alkohol nie jest łatwo dostępny, sprzedaje się go głównie w rządowych sklepach monopolowych, przy których tłumnie gromadzą się mężczyźni. Podobno w przyszłym roku zostanie tylko 10% z ich obecnej liczby. Taka stopniowa redukcja, by stawić czoła szerzącemu się problemowi.
Raz tylko przyszło mi się w tej kolejce znaleźć, gdy w Pawła urodziny postanowiłam, że będzie tort i szampan. Dzielnie wystałam swoje w ogonku, zaglądając przez kratki na butelki ustawione na półkach.
Jest! Ostatnia butelka hinduskiego szampana wyprodukowanego w Bangalore. Paweł umówił nas tego dnia z Thomasem, bratem Chacko. Nie byłam pewna, czy umawiając się pamiętał, iż ma tego dnia urodziny… Prawdopodobnie nie przywiązuje do tego aż takiej wagi jak ja. Postanowiłam więc szampanem i ciachem przypomnieć mu, że jest co świętować. Thomas i Maryn natychmiast podłapali pomysł. Tort zamówiłam w pobliskiej ciastkarni, polecanej przez naszych współlokatorów. Jak się później okazało, upiekła go sama gwiazda telewizyjna, pani prowadząca codzienny program o pieczeniu. Ależ miałam ubaw, gdy do ‘Markizy’ wpadł pewien osobliwy jegomość i z zazdrością spoglądał, jak pani przyozdabia nasz tort. ‘A czy ja mogę zamówić podobny? I co tu jest właściwie napisane?’
Czekając, aż taksówka ruszy wreszcie w stronę lotniska, wspominam imprezę urodzinową i chwile spędzone z rodziną Thomasa.
Spoglądam w stronę zatoki oraz chińskich sieci. Obok małe targowisko z warzywami. W przydrożnych dhaba mężczyźni piją czaj. Tuż obok moje ulubione stoisko ze świeżymi kokosami. Obserwuję codzienne życie ulicy, którego przecież stałam się częścią. Wjeżdżamy na prom. Ciężko pomyśleć, że czas stąd wyjeżdżać. Jednocześnie czuję, że teraz opuszczam Kochi na dobre.