Pai. Trudno zliczyć, ile razy rekomendowano nam to miejsce zanim tu dotarliśmy. Oaza spokoju, miasteczko z klimatem, czy też raj dla hippisów. Mieścina rzeczywiście malowniczo usytuowana pośród gór. Ale żeby aż tak się zachwycać. Jej okolice urzekły nas dużo bardziej. Wypożyczamy skuter i ruszamy przed siebie. Docieramy do chińskiego miasteczka Santichon.
Wioska założona przez plemiona chińskie z prowincji Junan, które przybyły tu w połowie XX w., uciekając przed komunistycznymi rządami.
Odwiedzamy wodospad Mo Paeng.
I dalej w drogę. Jadąc do kolejnego wodospadu Pam Bok, zmęczeni upałem korzystamy w poczęstunku lokalnej rodziny. Są słodkie ziemniaki, owoce, orzechy.
Przyrządzany przez nich świeży sok z roselli jest bardzo orzeźwiający. Pan domu częstuje nas też nalewką swojej własnej roboty. Pychotka. Tuż obok słynny rozłam w ziemi, który może i przyciąga uwagę turystów, jednak nie tak bardzo, jak gościnność sąsiadujących z nim gospodarzy. Któż nie chciałby orzeźwić się świeżym sokiem w taki upal. Na pytanie o cenę, gospodarz śmieje się wesoło i kreci głową przecząco. Tylko w rogu, pod wiatą, jest mała skrzynka na datki. Prawo wzajemności działa stuprocentowo i większość na odchodne chętnie sięga po portfele.
Na zachód słońca docieramy do znanego w okolicy kanionu Kong Lan.
Okazuje się, że nie tylko my postanowiliśmy odwiedzić kanion podczas tej urokliwej pory dnia. Widok jest piękny.
Wracając mijamy dwa ośrodki, w których można spędzić czas w towarzystwie słoni, jednak brak zaufania do szczęśliwości tych zwierzaków żyjących na uwięzi sprawia, że rezygnujemy z odwiedzin oraz kontrybucji.
A samo Pai – no cóż, jak już pisałam – nie zachwyciło nas zbytnio. Kilka ulic zasypanych knajpami i hostelami. I całe mnóstwo turystów, których skąpy ubiór sprawia wrażenie, jakby się było w nadmorskim kurorcie. Spoglądam na lokalne dzieci wracające ze szkoły, obok których zatrzymała się akurat rozwrzeszczana grupka białych na skuterach. Taktowni miejscowi zdają się tego nie zauważać i żyć własnym życiem, jednak po odbyciu kilku rozmów z mieszkańcami, okazuje się, że mają już tego cyrku po dziurki w nosie. Jak mówi mi poznana nauczycielka jogi, która żyje w Pai od kilkunastu lat: ‘ludzie przecież żyją tu swoim własnym, codziennym życiem, nie każdy utrzymuje się z turystyki i nie każdy ma ochotę dostosowywać się do zachcianek przyjezdnych.’ Ludzie pracują, chodzą szkoły. Nikomu nie sprzyjają zdjęte koszulki, paradowanie w kostiumach kąpielowych, nocne hałasy i ciągły klimat niekończącej się imprezy. Turyści nie szanują zbytnio cudzej przestrzeni. Czują się aż za bardzo jak u siebie. Odwiedzając różne zakątki świata, warto pamiętać o lokalnych mieszkańcach, zamiast zakładać, że im to nie przeszkadza. Nic dziwnego, że Tajowie mają już turystyki serdecznie dość, a w wielu miejscach po krainie uśmiechu zostały już tylko wspomnienia. Pieniądz to nie wszystko, dla wielu dużo więcej warta jest cisza i spokój.
Dla mnie zdecydowanym zjawiskiem i jedną z podstawowych atrakcji Pai jest wspomniana joginka – Mama – charyzmatyczna kobieta o niekończących się pokładach energii. Ma 68 lat i pomimo swego dojrzałego wieku od 14 lat prowadzi w Pai zajęcia jogi. Tuż przy jednym ze skrzyżowań zauważam jej malutkie biuro, z którego natychmiast wynurza swą długowłosą głowę i machając energicznie zaprasza do środka: ‘250 batów za półtorej godziny, a jeśli od razu wykupisz trzy lekcje zapłacisz tylko 350’. Oferta nie do odrzucenia. Następnego dnia stawiam się na miejscu punktualnie. Poza mną jest jeszcze młodziutka Francuzka Marie. Wskakujemy we trójkę na motor z przyczepką, udaje nam się tam jeszcze zmieścić psa! Po chwili jazdy motor przystaje na poboczu drogi. Rozglądam się w poszukiwaniu studia jogi, jednak nic w okolicy go nie przypomina. Ruszamy wąską dróżką, przedzieramy się przez krzaki i… oto jest – duża bambusowa wiata z zadaszeniem. Jej ściany pokryte kolorowymi dekoracjami z materiału i hinduskimi chustami. Mistrzyni kamuflażu dba o to, by mieć podczas ćwiczeń kontakt z naturą, a przy tym zachować trochę prywatności. ‘Nie lubię, jak ktoś się tu kręci i zagląda do środka podczas zajęć.’
Altana z widokiem na pola i rzeczkę to jedno z ładniejszych miejsc do ćwiczenia jogi, jakie widziałam. Na jednej ze ścian obowiązkowy w Azji ołtarzyk, obok mała scena, na której poza wazonem z kwiatami czeka już rozłożona matka Mammy. Kobieta wskakuje na nią dziarsko… Wygina się we wszystkie strony jak spaghetti, bez trudu staje na głowie, czy rękach. Przy kolejnych proponowanych przez nią asanach poprzestaję na mniej zaawansowanych wariantach, by się nie połamać. Jeszcze w Bhagsu radzono nam, przyszłym instruktorom, by podczas zajęć kierować jak najwięcej uwagi na uczestników, zamiast chwalić się swoimi umiejętnościami. Mama musiała tę lekcję przespać, jednak nie mam do niej żalu, gdyż widok tego, jak sprawne może być ciało 68- letniej kobiety, jest bardzo inspirujący.
Po medytacji siadamy w kręgu przy małym poczęstunku, podczas którego Mama odpowiada na nasze ciekawskie pytania. To matka, urodzona w Indiach, zainspirowała ją do ćwiczenia jogi. Ojciec był Tajem i pochodził z Bangkoku. Tam się wychowała, później mieszkała w Chiang Mai i dopiero kilkanaście lat temu przeprowadziła się do Pai.
‘Spójrzcie na moją twarz. Gdy opuszczę grzywkę na czoło, wyglądam całkiem jak Tajka, jednak gdy je odsłonię, widać moje hinduskie pochodzenie. Tu we wsi wszyscy mają mnie za dziwaczkę i zastanawiają się, co też wyrabiam tu nad rzeką. Jeszcze jakiś czas temu dbałam o tę wąską drogę prowadzącą do studia, jednak teraz pozwoliłam jej zarosnąć. Dość mam Chińczyków przybiegających tu, by robić zdjęcia. Wszystko zarosło, dzięki czemu mamy tu trochę spokoju.’
Kręci głową na boki i chwali się zwariowaną fryzura. ‘Moja córka za każdym razem gdy mnie odwiedza, pyta, dlaczego muszę mieć takie czupiradło na głowie. Kiedyś, mieszkając w dużym mieście, wyglądałam zupełnie inaczej. Przyzwoicie. Na dowód pokazuje nam swą elegancką fotografię, na której w ładnie upiętych włosach i garsonce, wygląda jak ktoś zupełnie inny. Trudno uwierzyć, że to ta sama osoba. ‘A teraz? Jak się żyje wśród hipisów, trzeba wyglądać jak oni.’ Śmieje się Mama. Rozdziela włosy na czubku głowy. ‘Ani jednego siwego włosa!’. Widać, że chwalenie się swoim młodym wyglądem sprawia jej ogromną przyjemność. To fakt – wygląda młodo i ma prawo do dumy. Z jednej strony życzyłabym jej więcej pokory, a z drugiej życzyłabym sobie więcej odwagi, by tak bezceremonialnie umieć chwalić się sobą przed innymi. Chyba we wszystkim warto znaleźć równowagę.
Pokazuje nam też swoje zdjęcia z czasów młodości, gdy była modelką. ‘Królowa piękności’ mówi o sobie. Obsesja nad pięknym ciałem doprowadziła ją w dzieciństwie do anoreksji i gdy niemal całkowicie przestała jeść, matka wysłała ją na sześć miesięcy do ashramu w Indiach. Obsesję zastąpiła akceptacja i zdrowa miłość do samej siebie. Od tego czasu po dziś dzień ćwiczy jogę.
Mama zerka na psiaka, który tuż przy jej nodze przeciąga się po leniwej drzemce. To Dum. Należy do mnichów z pobliskiej świątyni. Przybiega codziennie na poranną jogę i wyleguje się na scenie tuż obok prowadzącej. Czasem kopiuje niektóre figury i jest przy tym bardzo zabawny. Mama karmi go i stroi w fantazyjne ciuszki. Tajowie uwielbiają ubierać swoje pupile w kolorowe kamizelki i czapeczki. Wraz z nim przychodzą też inne bezdomne zwierzaki. Stają w progu, patrząc na nas proszącym wzrokiem. Zawsze mogą liczyć na śniadanie.
Każdego ranka o świcie Mama szykuje też jedzenie dla mnichów, po które zgłaszają się odbywając poranny spacer z dużymi srebrnymi misami w dłoniach. Zgodnie z buddyjską tradycją ludzie dzielą się pożywieniem z mnichami, by ci mogli oddać się modlitwie.
Uśmiecham się do Mamy, która chichocze wygłupiając się z Dumem. Pięknie jest poznać kolejną szczęśliwą i spełnioną osobę. Pełną miłości do siebie i innych. Umiejącą się tym uczuciem dzielić i zarażać innych.